Rankiem po ogarnięciu się po mokrej nocy poszliśmy na śniadanie, po którym Khaled zawiózł nas do Wadi Rum, skąd dobę wcześniej nas odbierał. Zamówił nam tam taksówkę, więc pożegnaliśmy się z sympatycznym i gościnnym Beduinem i wyruszyliśmy w stronę miasta Akaba przy granicy z Izraelem.
Miasto jest strefą wolnocłową i przy wjeździe do niego stoi punkt kontrolny, gdzie wybrane pojazdy, pasażerowie i ich bagaże są sprawdzani. Na miejscu mieliśmy około godziny do odjazdu autobusu w stronę Ammanu, więc korzystając z tej chwili poszliśmy na plażę, żeby choć zamoczyć nogi w Morzu Czerwonym. Wracając na dworzec autobusowy znaleźliśmy zupełnie przypadkiem po drodze sklep z alkoholem, gdzie ceny – jak na warunki jordańskie – były naprawdę korzystne. Wsiedliśmy w autobus, który przecinał kraj na północ jadąc główną autostradą. Widoki były niespecjalnie ciekawe – skały albo piach, więc można było oddać się oglądaniu filmów, czytaniu książki albo po prostu chwilę pospać.
Podróż trwała ponad 5 godzin i wieczorem dotarliśmy do stolicy Jordanii Ammanu. Z dworca autobusowego postanowiliśmy taksówką dojechać do hotelu, ostro targując się o cenę przejazdu, ponieważ odległość nie było specjalnie duża. Pojazd był dość oryginalny – miał rozbitą przednią szybę (jak by kogoś potrącił), a szyba w bocznych drzwiach z tyłu w ogóle się nie zamykała. Natomiast hotel nieciekawy z zewnątrz, wewnątrz okazał się całkiem niezły jak na cenę, którą za niego zapłaciliśmy.
Po rozlokowaniu się w pokoju ruszyliśmy w miasto. Naprzeciwko hotelu stoją ruiny rzymskiego teatru – niestety było już późno i nie dało się do nich wejść. Za to ulice tętniły życiem – chodząc wśród niezliczonych stoisk z różnego rodzaju towarami natrafiliśmy na sklep z alkoholem ukryty między innymi i niespecjalnie oznaczony. Zakupiliśmy niewielkie ilości płynów na wieczór z powodu ich dość wysokich cen. Zrobiliśmy jeszcze krótki spacer po mieście zakończony bardzo obfitą kolacją w lokalu serwującym kurczaki na różne sposoby. Porcje, które otrzymaliśmy, były gigantyczne i kosztowały niewiele. Potem pozostało już tylko udać się do hotelu i kłaść się spać.
sdr
Ostatni dzień rano to już jedynie niezbyt obfite śniadanie i taksówka na lotnisko – tak skończyła się krótka jordańska wyprawa i wróciliśmy z ciepłego o tej porze roku kraju do już dość zimnego Krakowa.
Zapraszam do obejrzenia filmu z wyprawy przygotowanego przez Barwina (Mariusz Barwiński). Niektóre wykorzystane zdjęcia (głównie te, na których jestem) są również jego autorstwa.
Trzeciego dnia, w środę o świcie, wyruszyliśmy taksówką dalej na południe, w stronę Wadi Rum. Mieliśmy spędzić dobę na pustyni. Gdy dotarliśmy na miejsce, po niedługim oczekiwaniu pojawił się nasz arabski gospodarz Khaled, z którym się wcześniej umówiliśmy. Przekazał nas w ręce kilkunastoletniego chłopaka kierującego Toyotą, którą mógł jeździć pewnie jego dziadek. Zapakowaliśmy się na pakę pickupa i ruszyliśmy z maleńkiego miasteczka na pustynię do pierwszego punktu, którym była dawna siedziba filmowego Lawrence’a z Arabii.
Na miejscu stał oczywiście spory namiot z Beduinem serwującym herbatkę i sprzedającym różnego rodzaju pamiątki. Stamtąd pojechaliśmy wgłąb pustyni zatrzymując się w kilku niesamowitych miejscach, jak wydma z pomarańczowym piaskiem, przy skałach, gdzie znaleźć można rysunki zostawione przez wędrujące tamtędy kiedyś karawany czy też skałę w kształcie grzyba.
Po zaliczeniu tych nietuzinkowych atrakcji nasz młody kierowca zatrzymał się w załomie jednej ze skał, gdzie zaczął przygotowywać posiłek. Jak na swój wiek szło mu bardzo sprawnie i po kilkudziesięciu minutach zaserwował nam kilka naprawdę smacznych dań. Po pustynnej uczcie odbywającej się na rozłożonym na ziemi dywanie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nasz przewodnik zostawił nas przed wejściem do kanionu, który mieliśmy przejść pieszo. Obiecał czekać samochodem po drugiej stronie – na szczęście słowa dotrzymał. Potem było jeszcze kilka atrakcji w postaci skalnego mostu, niesamowitych widoków z wysokiej wydmy na łączące się dwa kolory piasku na pustyni czy skały nazywanej kura i jajko.
Dotarliśmy do obozu, w którym mieliśmy nocować. Przydzielono nam mały domek-namiot z wygodnymi łóżkami i jednym gniazdkiem elektrycznym. W obozie można było też skorzystać z toalety, a jeśli ktoś miał taką potrzebę – również z prysznica. Trzeba pamiętać, że woda na pustyni jest dobrem rzadkim i cennym, dlatego należy jej używać oszczędnie i rozważnie. Po niedługim odpoczynku Beduini zaprosili nas na kolację do dużego namiotu, gdzie płonęło już palenisko – ogień tworzył przyjemny nastrój. Przygotowanych było kilka różnych, przepysznych potraw. Parzyła się oczywiście herbatka, można także było skorzystać z shishy (za opłatą). Siedząc tak w międzynarodowym towarzystwie raczyliśmy się smacznymi daniami, zapaliliśmy shishę i poszliśmy spać. Ponieważ niebo było pochmurnie, noc była naprawdę czarna i nie było kompletnie nic widać – nie zobaczyliśmy więc rozgwieżdżonego, pustynnego nieba. Panuje tu też niesamowita cisza. Położyliśmy się spać, a w nocy nastąpiło coś, czego kompletnie się nie spodziewaliśmy – zaczął padać deszcz! Barwin, który spał koło okna i chciał wysuszyć sobie buty, niestety obudził się jeszcze bardziej mokry, ponieważ przez okno do środka wlała się woda.
We wtorek rano, po niezbyt obfitym śniadaniu serwowanym przez hotel, spakowaliśmy plecaki, wzięliśmy wodę, sprzęt foto i ruszyliśmy na podbój Petry. Wejście do niej znajdowało się dość blisko hotelu. W Visitor Center zeskanowano nasze Jordan pass i niespiesznym spacerem udaliśmy się po przygody. Początkowo szliśmy drogą wśród skał i już tam można było zaobserwować pierwsze wydrążone w nich budowle. Potem dotarliśmy do wąwozu Agadir, który wije się przez kilka kilometrów, a jego ściany sięgają kilkudziesięciu metrów do góry i przybierają różne kolory. Na jego końcu oczom wędrowca ukazuje się niesamowity widok, czyli najbardziej pocztówkowa z budowli Petry – skarbiec. Wychodząc z wąwozu wprost na niego człowiek doznaje lekkiego szoku – jest to niesamowicie piękny obiekt i robi kolosalne wrażenie, można się na niego gapić długo i podziwiać kunszt, z jakim wykuto go w skale. Przed nim kręcą się uczynni Arabowie, którzy chętni są do podwiezienia wielbłądem, osiołkiem bądź mułem w dalsze zakątki miasta Nabatejczyków.
Ruszyliśmy więc w drogę gapiąc się i fotografując kolejne napotkane po drodze niesamowite obiekty. Większość z nich to jaskinie wykute w skałach, ale wrażenie robi także ogromny amfiteatr, mogący pomieścić ponoć 8 tysięcy osób. Do większości obiektów można zajrzeć, ale czasem może też zdarzyć się, że środek został zagospodarowany na stajnię dla osiołków. Wzdłuż głównego szlaku Petry rozłożyło się mnóstwo straganów z pamiątkami, jest kilka knajp, gdzie można uzupełnić płyny czy coś przekąsić. Przy nich z reguły dostępna jest sieć WiFi, więc miliony zdjęć trafiają do sieci praktycznie od razu – Petrę odwiedza bowiem kilka tysięcy osób dziennie. My byliśmy tam 3 dni po powodzi, która nawiedziła to miejsce – obiekt zamknięty był tylko jeden dzień, który miejscowi potrzebowali na posprzątanie go.
Wędrując sobie wzdłuż przecudnych obiektów wykutych w skale trafiliśmy na tabliczkę-kierunkowskaz z napisem the best View of the World. Ruszyliśmy zatem we wskazanym kierunku i po około 40-minutowym wspinaniu się po skałach, schodach i co tam było, dotarliśmy do beduińskiego namiotu stojącego na skraju klifu. Przed nim kolejna tabliczka informowała, że jeśli chcesz popatrzeć, musisz kupić coś do picia. Naprawdę warto skorzystać z tej rady – zamówiliśmy więc herbatkę, rozłożyliśmy się na dywanach i ze sporej wysokości oglądaliśmy Skarbiec – tym razem z góry. Robi niesamowite wrażenie i w tym miejscu można spędzić naprawdę dużo czasu, zwłaszcza że niewielu osobom chce się tam włazić. Ale czas nas gonił i trzeba było schodzić, ponieważ kolejne atrakcje czekały.
Dalej udaliśmy się w kierunku monastyru mijając ruiny świątyni i innych obiektów. I znowu wspinaczka – ponoć 850 schodów do góry. Tym razem widok znowu oszałamia – monastyr to obiekt przecudnej urody, podobnie jak widziany na początku skarbiec. Tamże knajpka z przekąskami i napojami, zatem kupiliśmy sobie arabską kawę z kardamonem, rozsiedliśmy się na ławce i popijając ją niespiesznie chłonęliśmy widok tego niesamowitego obiektu. Wokół również znajdowało się kilka tabliczek z informacją o najlepszym widoku na świecie, ale na dobrą sprawę nie trzeba było się nigdzie ruszać, żeby taki widok mieć na wyciągnięcie ręki czy obiektywu.
Powrót na dół – przynajmniej w moim wypadku – był nieco bolesny, ponieważ nadwyrężyłem ścięgna w kolanie drogą w górę. Po drodze w górę i w dół mijaliśmy liczne małe karawany osłów i mułów dźwigających na swoich grzbietach leniwych turystów, którym nie chciało się do monastyru wspinać. Oczywiście w każdym możliwym wolnym miejscu stały stragany z pamiątkami, ciuchami, miejscowymi szatami i tym podobnymi. Po zejściu na dół okazało się, że tego dnia pokonaliśmy 17 km w zasadzie jedynie o wodzie. Wróciliśmy przez Visitor Center i poszliśmy do sprawdzonej dzień wcześniej knajpki na obfitą i bardzo smaczną kolację. Muhammad znowu zaserwował nam gratisowo herbatę i poczęstował lokalnym jordańskim deserem nazywanym kunafa. Ten dzień zakończył się ogromną ilością wrażeń w głowie, ale trzeba było iść spać, bo rano ruszaliśmy w dalszą drogę.
W podróż wyruszyliśmy godzinę po północy w poniedziałek – najpierw samochodem do Krakowa. Mimo niezbyt sprzyjających warunków i gęstej momentami mgły, po 2 godzinach byliśmy na miejscu. Zostawiliśmy auto na parkingu i poszliśmy na lotnisko. Odprawa bezproblemowa, szybkie zakupy w sklepie z alkoholem – w końcu tam, dokąd się wybieramy, dostęp do niego nie jest prosty. Następnie trzy i pół godziny w powietrzu i około południa byliśmy na lotnisku w Ammanie (ściśle rzecz biorąc ok. 30 km od samego miasta). Tam po odprawie paszportowej, okazaniu Jordan Pass i wbiciu wiz wyszliśmy przed terminal w poszukiwaniu transportu.
Przed lotniskiem jest biuro (w zasadzie budka), w którym można wziąć taksówkę. Ceny są urzędowe, a taksówką dotrzeć można do 6 do najbardziej popularnych miejsc w Jordanii. My wymyśliliśmy, że w drodze do Petry chcemy zaliczyć jeszcze Morze Martwe. Po negocjacjach jeden z kierowców zgodził się nas tam zawieźć. Sądząc po cenie, jaką wynegocjowaliśmy, dostaliśmy takiego, który nie mówił słowa po angielsku.
Wyruszyliśmy w drogę i po jakimś czasie dotarliśmy nad wspomniane morze. Tam niestety nie ma ogólnodostępnych plaż, więc pan taksówkarz zawiózł nas w miejsce, gdzie za jedyne 20 JOD (1 JOD = 5 zł) można było spędzić dowolną ilość czasu mocząc nogi w słonej wodzie Morza Martwego, korzystać z basenu, pryszniców oraz baru. Dla nas za drogo, bo chcieliśmy tam spędzić zaledwie godzinę, dlatego pojechaliśmy dalej i zatrzymaliśmy się w miejscu standardem mocno odbiegającym od tego wcześniejszego. W skleconej z dykty budzie rezydował Arab z synem, był też wielbłąd i koń. Za to można było dostać się do wody i zażyć kąpieli. Żadnej plaży nie ma, za to jest jedno wielkie rumowisko kamieni i mnóstwo śmieci. Kąpiel w morzu polega na tym, że kładziesz się na wodzie i nic nie musisz robić – woda sama cię utrzymuje (to w zasadzie solanka). Trzeba tylko uważać, żeby nie nalać sobie jej do oka, bo to bolesne doświadczenie. Po kąpieli pan Arab zaoferował nam prysznic w postaci wody lejącej się gumową rurą ze zbiornika stojącego wyżej, zaparzył też herbatę i przygotował shishę. Ponieważ to morze jest słone, również ceny są tam podobne. Ale warto było zaliczyć tę atrakcję.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Okazało się, że pomysł przejazdu tamtędy był dobry, ponieważ trasa biegnąca wzdłuż Morza Martwego zwana drogą królewską jest przepiękna: po prawej woda, a za nią Izrael, po lewej skały w przeróżnych kształtach, kolorach i wysokości, poprzecinane kanionami. Postanowiliśmy zatrzymać się w jednym miejscu, by móc podziwiać widoki i zrobić trochę zdjęć. Po drodze mijaliśmy liczne posterunki wojskowe, bo trzeba pamiętać, że za wodą jest już Izrael, a Arabowie i Żydzi niespecjalnie się lubią. Wieczorem dotarliśmy do miejscowości Wadi Musa, gdzie znajduje się wejście do Petry – celu naszej podróży. Kierowca domagał się dodatkowej opłaty twierdząc, że będzie musiał tu nocować, bo do domu daleko. Po krótkiej kłótni zgodziliśmy się na dopłatę, pożegnaliśmy taksówkarza i zameldowaliśmy się w całkiem przyjemnym hotelu Silk Road.
Wieczorem poszliśmy jeszcze zobaczyć położone blisko hotelu wejście do Petry i ruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Dość szybko znaleźliśmy lokal, który zarekomendowali nam opuszczający go Polacy – Reem Beladi Restaurant. I rzeczywiście było warto – pyszne potrawy kuchni arabskiej, uzupełnione miętową herbatą, w rozsądnej cenie. Gospodarz-kelner Muhammad bardzo nam nadskakiwał i w którymś momencie poprosił o dodanie pozytywnej opinii na TripAdvisor, co ze względu na obecność WiFi uczyniliśmy bezzwłocznie. W podzięce otrzymaliśmy dodatkową herbatę i słodycze, po czym poszliśmy spać.
Muzeum Alfa Romeo w Arese pod Mediolanem to miejsce, które każdy prawdziwy Alfista powinien choć raz w życiu odwiedzić – taka samochodowa Mekka. Dojechać tam łatwo, najprościej samochodem – drogę wskazują czytelne drogowskazy. Da się też komunikacją publiczną (autobus 560 z Mediolanu), ale wtedy trzeba pokonać ok. 1,5 kilometra piechotą, czasem drepcząc przez kawałek pola. Otwarte w czerwcu 2015 roku muzeum jeszcze pachnie nowością. Tłumów tam nie ma, więc można bez pośpiechu napawać się zawartością trzech pięter ekspozycji. Po zakupieniu biletu (12 euro) przez bramkę taką, jaką spotkać można w metrze, docieramy korytarzem do ruchomych schodów, które zawiozą nas na pierwsze piętro. Na początek ewolucja logo Alfy i ekspozycja silników lotniczych produkowanych przez firmę (gdzie są kuchenki gazowe?). Potem wkraczamy do królestwa samochodów zaczynając od pierwszej Alfy z 1910 roku – 24 HP.
Rozpoczynamy podróż po osi czasu. Ustawione są na niej modele uznane pewnie za najważniejsze dla marki. Trafiła tu już 75, 164 i 156, stawkę zamyka 8c Competizione. Przy niektórych obejrzeć można jednostki napędowe i poczytać o ich konstruktorach.
Schodząc pół piętra niżej możemy podziwiać skromną, ale interesującą prezentację pojazdów koncepcyjnych. Są cudowne, szczególnie kiedy weźmie się pod uwagę lata, w których powstały.
Kolejny poziom pokazuje piękno samochodów ze scudetto. Ekspozycja przedzielona małą salą projekcyjną, gdzie w towarzystwie dwóch spiderów obejrzeć można fragmenty filmów, w których występowały. Jeden z nich to oczywiście Absolwent.
Ekspozycję zamyka dział speed, czyli kolekcja modeli wyścigowych. Jest czerwono i szybko, na ścianie wyświetlane są grafiki i zdjęcia, a z głośników płyną fragmenty relacji komentatorów. Dla mnie to tu znajdują się dwa najpiękniejsze auta: 33 tipo i 155 DTM, łojąca swego czasu konkurentów w serii niemieckich wyścigów. Ściana chwały przypomina wszystkie sportowe triumfy Alfy.
Opuszczając ekspozycję mijamy na koniec wysoką, przezroczystą ścianę wypełnioną od góry do dołu modelami samochodów. Po drodze stoją jeszcze kabiny, w których zakładając specjalne okulary można przejechać się na fotelu pasażera Alfą 4C. Potem kino 4D, gdzie przygotowano pokaz w klimacie gry Gran Turismo. Z poziomu zderzaka ścigamy się kilkoma modelami, rzucani na ruchomych fotelach (zaopatrzonych w pasy), opryskiwani wodą, oślepiani stroboskopami, czując wiatr we włosach. Dalej zobaczyć można jeszcze aktualnie produkowane modele oraz nowość – Giulię. Na strudzonych zwiedzaniem czeka kafejka, gdzie można napić się kawy lub coś zjeść. Wychodzimy w pobliżu miejsca, w którym zwiedzanie się zaczynało. Jest oczywiście sklep z gadżetami, odzieżą i literaturą poświęconą wiadomej marce. O cenach nie wspomnę.
Podróż rozpoczęliśmy z półgodzinnym opóźnieniem – wg pierwszego oficera powodem była przebudowa wrocławskiego lotniska. Kiedy wreszcie wznieśliśmy się w powietrze, mieliśmy dwa miejsca przy oknach. Niestety – z przodu i z tylu towarzyszyły nam dzieci umilając podróż swoimi piskami, krzykiem i łupaniem zasłoną okna. Nie pomogło zapięcie towarzystwa w pasy z powodu turbulencji praktycznie przez cały lot, który przypominał jazdę samochodem z uszkodzonym zawieszeniem po polskich drogach. Tylko z prędkością 900 km/h i na wysokości 12 kilometrów. Prywatne linie lotnicze Yes Airways oprócz miłych stewardess nie proponowały niczego, co umiliłoby lot – wszelkie napoje i przekąski były płatne, a szczytem były kanapki po 16 zł!
Po półtorej godzinie samolot zaczął obniżać pułap, a naszym oczom ukazał się błękit morza otaczającego wyspę. Podejście do lądowania odbywa się od strony morza i siedząc po prawej stronie ma się wrażenie wodowania. Przyziemienie było dość gwałtowne, ale już po chwili kołowaliśmy po pasie lotniska w Heraklionie. Chwilę poczekaliśmy na bagaże i po raz pierwszy mieliśmy okazje zetknąć się z greckimi protestami – taksówkarze zablokowali drogę do lotniska i po kilkudziesięciominutowym czekaniu na pustym parkingu poszliśmy do autobusu stojącego jakiś kilometr dalej. Ruszyliśmy do hotelu, po drodze rozwożąc innych turystów, co zajęło mnóstwo czasu. Podziwu godne były umiejętności kierowcy kluczącego po wąskich uliczkach.
W końcu dotarliśmy do hotelu Horizon Beach w Stalidzie i po krótkich formalnościach otrzymaliśmy klucz do pokoju. Okazał się być całkiem duży, składał się z dwóch pomieszczeń – sypialni i jadalni-kuchni z dostawionymi dwoma łóżkami, toalety i dwóch balkonów. Jedyne zastrzeżenia można by mieć do klimatyzacji zainstalowanej tylko w pomieszczeniu sypialnym. Na szczęście temperatury nie były na tyle wysokie, by nie dało się wytrzymać.
Hotel Horizon w Stalidzie.
Czas na pierwszy posiłek. Jadalnia umiejscowiona jest w budynku z recepcją. Pojemniki z różnymi potrawami, z których nakłada się na talerze i wędruje do pomieszczenia jadalni z przepięknym widokiem na zatokę. Wybór jedzenia jest spory, zawsze coś z mięs, dużo warzyw, które polać można oliwą lub innym sosem. Do picia w dystrybutorach napoje o różnych smakach, a także piwo i dwa rodzaje wina. Na deser zjeść można arbuza (zawsze), melona, do wyboru są też lody w trzech smakach. Obsługa ogranicza się do wskazania wolnego stołu, ułożenia na nim sztućców i sprzątania po jedzeniu. Jest bardzo sprawna i mimo mniejszej liczby miejsc niż gości, tylko 3 razy zdarzyło nam się czekać kilka minut na zwolnienie się stolika. Potraw nie brakuje, kiedy w którymś z pojemników coś się kończy za chwilę jest uzupełniane. Śniadania to wędliny, zawsze coś z jaj (jajecznica, omlet albo po prostu gotowane jajka), przepyszny, gęsty jogurt, z którym można zmieszać np. płatki śniadaniowe lub bakalie czy dżemy. Podawane są też pyszne cytrusy w postaci pomarańczy i grejpfrutów – białych i różowych. Na obiad zawsze kilka mięs do wyboru, jakieś greckie specjały (zapiekanki, mięso czy szaszłyki), kolacje podobnie.
Widok z hotelu na zatokę.
Pierwsze dni to totalne lenistwo – czas między posiłkami spędzamy leżąc przy basenie albo kąpiąc się w nim. Tu zastrzeżenie co do wyposażenia – zbyt mało leżaków w stosunku do chętnych, jak też ich stan wzbudza wątpliwości. Podobnie jest z parasolami – za mało, każdy inny i w fatalnym stanie. Ciekawostką jest też słona woda w basenie. Hotel nie dysponuje własną plażą – w pobliżu jest jedynie niewielki pomost, z którego można wskoczyć lub zejść po zdezelowanej drabince do morza – czystego, ciepłego i w pięknym kolorze. Powyżej basenu umiejscowiony jest bar all inclusive. Jest w pełni samoobsługowy, barman ogranicza się do mycia szklanek (właściwie plastikowych kubków) i podawania lodu. Można u niego zamówić drinki płatne i jedzenie. Tu kolejne zaskoczenie – proponowane alkohole są… niesmaczne. Do wyboru jest ouzo (jeśli ktoś lubi smak anyżu), wódka (ohydna), brandy o smaku migdałowym (po zmieszaniu z równie niedobrą colą powstawał w miarę znośny napój; sprawdzało się też jako dodatek do kawy – równie niedobrej) – to najmocniejsze alkohole – 30% każdy. Piwo niezbyt smaczne, wino białe w miarę zdatne do picia, natomiast różowe to dramat. Takiego kwacha jeszcze w życiu nie piłem! Podejrzewam, że były to najtańsze dostępne na wyspie produkty – wino w 20-litrowych kartonach podłączonych do nalewaka. Pod tym względem totalne rozczarowanie.
Kiedy leniuchowanie znudziło się nam, postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Ponieważ ceny wycieczek wydawały się horrendalne, w przypadku czterech osób najrozsądniejszym sposobem wydawał się samochód – zwłaszcza że wypożyczalni pojazdów było w pobliżu pod dostatkiem. Spacerując po Stalidzie wstąpiliśmy do jednej z nich. Uprzejmy pan obliczył koszty wynajęcia małego auta na 3 dni – 30 euro za dobę. Wydawały się całkiem rozsądne. Benzyna oczywiście we własnym zakresie. Auto miałem odebrać wieczorem kolejnego dnia. Kiedy się po nie pojawiłem okazało się, że jeszcze go nie ma i najlepiej przyjść rano. Tak też uczyniłem i rankiem ponownie pojawiłem się w wypożyczalni. Po krótkich formalnościach okazało się, że oprócz kwoty ustalonej wcześniej należy zapłacić po 20 euro ubezpieczenia za dzień i dodatkowo firma dla zabezpieczenia ew. strat kopiuje kartę kredytową. Cudownie – szkoda, że człowiek wyliczający wcześniej koszty słowem o tym nie wspomniał, natomiast nie zapomniał o pobraniu zaliczki, która w przypadku rezygnacji z auta przepadała. Co było robić – z bólem serca nadwyrężyłam kartę kredytową i po kolejnych 40 minutach czekania odebrałem żółtego Fiata Pandę, który stał się na trzy dni naszym wycieczkowym wehikułem. Miał pusty bak i wytłuczone przednie zawieszenie, nie posiadał za to wspomagania kierownicy. Klimatyzacja działała, więc czym prędzej odwiedziłem najbliższą stację benzynową i w końcu z opóźnieniem wyruszyliśmy zwiedzać wyspę. W hotelu dzień wcześniej zamówiliśmy suchy prowiant, ponieważ opuścimy obiad. Przygotowali dla nas kanapki, wodę, warzywa i cytrusy – całkiem tego sporo.
Nasz kreteński wehikuł wycieczkowy.
Dzień pierwszy zwiedzania – Heraklion i Knossos. Do stolicy wyspy można dostać się na dwa sposoby – albo tzw. narodową autostradą, albo krętymi drogami biegnącymi wzdłuż linii brzegowej. Wybraliśmy (przypadkiem) ten drugi sposób i podziwiając piękne widoki dotarliśmy do Heraklionu. Miasto całkiem spore, z normalnymi drogami ale też wąskimi uliczkami centrum wypchanymi do granic możliwości zaparkowanymi skuterami i samochodami. Pojechaliśmy według drogowskazów prowadzących na centralny parking – budynek w centrum starego miasta, gdzie przy wjeździe zostawia się samochód, oddaje kluczyki parkingowemu, a w zamian otrzymuje się plan miasta z zaznaczonym miejscem, w którym się aktualnie znajdujemy. Bardzo to wygodne.
Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do muzeum archeologicznego, które wg przewodnika należy odwiedzić na początku. Tam bowiem znajdują się najcenniejsze obiekty pochodzące z wykopalisk na wyspie. Przewodnik opisywał, co w której sali się znajduje, a tymczasem okazało się, że sala jest… jedna! Tam zebrano to, co najcenniejsze, a reszta muzeum była w remoncie. Rozczarowanie było spore, ale na szczęście udało się zobaczyć dysk z Fajstos, figurkę kobiety z wężami i inne interesujące eksponaty. Z muzeum poszliśmy do starego portu, gdzie góruje wenecka twierdza, która… również była w remoncie, więc nie można było jej zwiedzać. Pospacerowaliśmy chwilę w upale i poszliśmy w stronę centrum odwiedzając po drodze kilka sklepów z pamiątkami. Ponieważ czasu zostało sporo, pojechaliśmy do najsłynniejszego miejsca Krety – wykopalisk w Knossos. Leżą tuż pod Heraklionem. Zajmują spory obszar, a zwiedzanie ich latem, w upale, to koszmar. Najbardziej pocztówkowy obiekt wygląda, jakby został postawiony niedawno.
Kobieta z wężami.
Dysk z Fajstos.
Muzeum archeologiczne.
Port z wenecką twierdzą.
Knossos.
Kolejny dzień to wyprawa na południe. Pierwszy przystanek to najstarsze drzewo wyspy, pod którym można usiąść w kawiarni czy kupić pamiątki lub coś do picia – bo znowu grzało niemiłosiernie. Panie sprzedające miód i nalewki na jego bazie chętnie częstują próbkami wyrobów. Zobaczyliśmy też ciekawy sposób chłodzenia arbuzów.
Kierowaliśmy się w stronę atrakcji, jaką jest jaskinia, w której podobno na świat przyszedł Zeus. Podziwiając piękne krajobrazy, po drodze trafiliśmy na inną atrakcję – muzeum homo sapiens. Obiekt w sposób chwilami niezbyt poważny pokazuje historię ludzkości – od jaskiniowców po rakiety kosmiczne. Na miejscu oczywiście sklepik z pamiątkami i kawiarnia z pyszną kawą.
Muzeum homo sapiens.
W końcu dotarliśmy do jaskini Zeusa, a właściwie pod nią, bo z parkingu trzeba się było trochę wspinać. Co bardziej leniwi turyści korzystali z podwózki osiołkami. W samej jaskini ciekawie i przede wszystkim chłodno, co przy upale panującym na zewnątrz miało swoje dobre strony.
Jaskinia Zeusa.
Kolejny punkt wycieczki to miejscowość Elounda, a właściwie leżąca w jej pobliżu wyspa Spinalonga. To miejsce, które przez wiele lat było kolonią trędowatych i tam przywożono ludzi dotkniętych tą chorobą. Dostać się na nią można jedynie drogą wodną przy pomocy regularnie kursujących statków z portu w mieście. Na wyspę popłynęliśmy z Natalką, bo reszta rodziny obawiała się choroby morskiej. Również zasoby gotówki powoli malały. Po dopłynięciu mieliśmy trochę czasu na obejrzenie wyspy. Robi niesamowite i nieco przerażające wrażenie kiedy pomyśli się, kto tu przebywał – czasem aż do śmierci.
Spinalonga – wyspa trędowatych.
Trzeci dzień podróży po Krecie to Cretaquarium – nowoczesne akwarium z ponad 200 gatunkami morskich zwierząt z regionu Morza Śródziemnego. Świetna atrakcja i możliwość obejrzenia z bliska często dość dziwnych gatunków morskich zwierząt, w tym wielu ryb, rekinów czy żółwi. I to był ostatni dzień podróżowania po wyspie wypożyczoną Pandą.
Cretaquarium.
Pozostałe do końca dni spędziliśmy na leniuchowaniu i kąpielach w hotelowym basenie, jak też w morzu. Cały czas grzało niemiłosiernie.