Oman – dzień czwarty

Wstajemy bardzo wcześnie, gdzieś po 5, żeby wspiąć się na wydmy i zobaczyć wschód słońca. Na zewnątrz dziwi nas spora wilgotność – z dachu naszego lokum kapie woda i stoją niewielkie kałuże. Wilgoć jednak ułatwia wspinanie się po stromych wydmach, ponieważ górna warstwa piachu jest twardsza. Wdrapujemy się na najwyższy punkt, żeby nic nie zasłaniało wschodu słońca i czekamy, ale zamiast wschodu podnosi się mgła i po chwili siedzimy w chmurze. Widoczność spada do kilku metrów, słońce gdzieś tam sobie wschodzi, ale go zupełnie nie widać. Po godzinie siedzenia na piasku wracamy do kampu i z dołu słońce już jest dobrze widoczne.

Idziemy na śniadanie, które swoją różnorodnością i obfitością przypomina wczorajszą kolację. Najedzeni pakujemy rzeczy i wsiadamy do auta – z pustyni będziemy musieli wydostać się sami. To, co w nocy wydawało mi się niemożliwe, w dzień przy normalnej widoczności nie jest już straszne. Jednak z duszą na ramieniu prowadzę auto, starając się nie wjechać w jakąś dziurę czy kamień, ale droga wydaje się dość czytelna. Czasem tylko zagadką jest, co się wyłoni zza wydmy, na którą się wspinamy. Rozpędzam się do przyzwoitej prędkości dorównując miejscowym kierowcom. Ruch o poranku jest dużo mniejszy niż ten wieczorny. Po kilkunastu minutach docieramy do miasta i z niego ruszamy w stronę Nizwy.

Po godzinie 13 docieramy do Nizwy, dawnej stolicy Omanu i jednocześnie jednego z najstarszych jego miast. Panuje tu spory ruch na ulicach. Jedziemy do wcześniej wytypowanego hotelu, przeciskając się przez wąskie uliczki. Nie mamy rezerwacji, ale okazuje się, że jest wolny pokój. Hotel Date Palm Inn  jest niesamowity, dostajemy dwupokojowy pokój czy właściwie apartament urządzony w dawnym stylu, z dywanami na podłodze i mnóstwem ciekawych artefaktów. Mieści się w budynku, który ma 300 lat. Prowadzą do niego piękne, ozdobne drzwi. Hotel ma też piękny ogród z palmami.

Instalujemy się w pokoju i niedługo potem ruszamy zwiedzić największą atrakcję Nizwy, jaką jest tamtejszy fort. Znajduje się zaledwie kilkaset metrów od naszego hotelu. Wstęp do zabytku kosztuje 5 OMR od osoby. Niemało. Ciekawe jest penetrowanie samej twierdzy z mnóstwem przejść, schodów i korytarzy. W środku znajdują się też niewielkie wystawy strojów, broni i innych zabytkowych przedmiotów. Spędzamy tam trochę czasu i z najwyższego punktu twierdzy obserwujemy zachód słońca.

Prosto stamtąd idziemy na słynny suk. Tam w dużej hali można nabyć omańskie słodycze, czyli głównie chałwę. Nie jest to jednak chałwa, do jakiej się przyzwyczailiśmy – to rodzaj budyniu z różnymi dodatkami. W hali można też kupić warzywa, orzechy, kawę  i inne rzeczy. Ale nie ma daktyli! Okazuje się, że daktylowy targ jest w budynku obok. Tam w pojemnikach leżą różne odmiany tych owoców, jest ich mnóstwo. Każdego można spróbować i oczywiście zakupić te, które najbardziej smakują. Stamtąd ruszamy poszukać czegoś do jedzenia. Okazuje się to niezbyt proste, ale znajdujemy knajpę. Tam próbuję mięsa z wielbłąda – jest całkiem smaczne. Wracamy do hotelu, po drodze wymieniając pieniądze i podziwiając sklepy ze złotem. Wieczorna partyjka kości i idziemy spać. Rano jemy zamówione wcześniej, dość skromne śniadanie i ruszamy do kolejnego punktu programu, jakim jest słynny wąwóz Jabal Shams.

Oman – dzień trzeci

Pobudka o 4:15 i start do budynku, gdzie znajduje się biuro rezerwatu żółwi. To instytucja już dość komercyjna, wstęp na oglądanie żółwi kosztuje 8 OMR. W budynku instytucji jest knajpa, sklep z pamiątkami i jakieś muzeum. Nie wiem, czy są tam prowadzone jakieś badania lub prace naukowe. Po sprawdzeniu biletów z przewodnikiem idziemy około kilometra do plaży. Listopad to końcówka sezonu składania jaj przez żółwie, ale mamy szczęście i na plaży zastajemy jednego, który właśnie zakończył pozbywanie się swojego balastu. Jaja przysypał piaskiem, obrócił się i powoli czołgał w stronę morza. Gdy tylko dotarł do brzegu, gdzie sięgały już fale, dość szybko wciągnęły go do morza i tyle go było widać. Cała plaża usiana była dołami, gdzie żółwie składały jaja – po ich ilości wygląda, że było ich tam całkiem sporo. Mamy też okazję podziwiać piękny wschód słońca. Wracamy do naszego Turtle Guest House, gdzie jemy smaczne śniadanie i trochę odpoczywamy po wczesnej pobudce. 

Zbieramy się i ruszamy w dalszą drogę wzdłuż nabrzeża Morza Arabskiego. Trasa jest malownicza, ponieważ cały czas po lewej stronie mam morze widoczne z dość wysokiego klifu. Są też plaże, z reguły puste. Mijamy miejscowości, gdzie po drogach plączą się kozy i oczywiście zaliczamy kolejne progi zwalniające. Kierujemy się do znalezionego w Google miejsca o nazwie Pink Lake. Na zdjęciach wygląda to niesamowicie. Kiedy przybywamy na miejsce okazuje się, że nic tam nie ma. Olbrzymi obszar kompletnie wyschnięty, być może w porze deszczowej pojawia się tu jakaś woda i barwi na różowo. Niestety nie teraz. Łazimy chwilę po plaży, robimy zdjęcia i w zasadzie tutaj nie ma już nic więcej do roboty. Ruszamy więc w stronę kolejnego wadi.

Droga do tego wadi zaczyna być bardziej wymagająca, wspinamy się pod górę po czym z niej zjeżdżamy. Sporo zakrętów, duże nachylenia. Wadi Bani Khalid jest oazą umieszczoną wśród skał, ze zbiornikiem wodnym i zasilającym go strumieniem. Początkowo idzie się do niego przez szpaler bujnej roślinności, w której przeważają palmy. Docieramy nad wodę i widzimy drogowskaz kierujący do jaskini. Udajemy się w tamtym kierunku i po kilkunastominutowym marszu próbując przekroczyć rwący, ale trochę za szeroki strumień, lądujemy w nim mocząc ciuchy i plecaki. W końcu docieramy jednak do jaskini, która okazuje się niska i wąska. Żeby tam wejść trzeba się naprawdę napracować, w środku jest gorąco, duszno i wilgotno. Atrakcja taka sobie, nie warto się tam pchać żeby brudzić ciuchy. Wracamy do miejsca, w którym można się było wykąpać. 

Z Wadi ruszamy w kierunku następnego punktu, którym ma być pustynia Wahiba Sands. Nie mamy tam zarezerwowanego żadnego noclegu, docieramy do miejscowości Bidiyah i próbujemy coś znaleźć. Niestety nikt nie mówi po angielsku i ciężko cokolwiek załatwić. Ruszamy sami w stronę pustyni, ale po przejechaniu kilku kilometrów wracamy do miasta, bo nie bardzo wiemy, w jakim kierunku się poruszać, a robi się już ciemno. Znajdujemy niedrogi hotel i z jego recepcjonistą próbujemy załatwić jakieś pustynny camp. Chłopina jest bardzo pomocny i sympatyczny, ściąga do hotelu gościa z campu. Ten chce nas od razu zabierać w drogę, ale pytamy się o cenę noclegu. Proponuje 45 OMR, więc cena jest całkiem niezła. Zgadzamy się na nią i ruszamy za jego samochodem naszym MG. Wcześniej spytał się nas, czy mamy doświadczenie w jeździe po pustyni – nie mamy, bo skąd. Po drodze zajeżdżamy do wulkanizatora, który spuszcza z naszych opon powietrze i ustawia w nich odpowiednie ciśnienie. Kawałek dalej nasz przewodnik zostawia swoje auto pod meczetem, przesiada się w nasze i prowadzi je do campu.

Ruch na pustyni jest zdecydowanie większy niż na autostradzie. Jest już ciemno i z naprzeciwka widzimy tylko mocno oświetlone samochody jadące trzy do czterech w jednym rzędzie. Naprawdę trzeba wiedzieć, jak się tu poruszać. Pustynia to miejsce, gdzie Omańczycy w dni wolne przyjeżdżają poszaleć swoimi terenowymi furami. Docieramy do miejsca docelowego, którym okazuje się Desert Rose Camp. Pamiętamy go z poszukiwań noclegów przed wyjazdem i jest to dość drogie miejsce. Przyjmuje nas menedżer obiektu i proponuję cenę 65 OMR. Po protestach i stwierdzeniu, że jego pracownik proponował nam coś zupełnie innego, zostajemy przy 55 OMR, kolacji i śniadaniu w tej cenie. Dostajemy klucz do naszego namiotu, który okazuje się murowanym domkiem z klimatyzacją, łazienką i toaletą. Z namiotu ma tylko płócienny dach. Idziemy na kolację i dosyć mocno ogołacamy przygotowane zasoby. Potraw jest dużo, wszystkie smaczne więc była okazja nieźle się posilić. Wracamy do naszego namiotu i po rozegraniu partyjki kości idziemy spać z postanowieniem wstania na wschód słońca. Fajnie zobaczyć go będzie z pustynnych wydm.