Oman – dzień siódmy

Rano po pysznym i obfitym śniadaniu w hotelu, pakujemy manele i ruszamy (jeszcze autem) na zwiedzanie wielkiego meczetu sułtana Qaboosa. Dojeżdżamy tam po niedługim czasie i okazuje się, że jest to naprawdę imponująca budowla – na ogromnym obszarze znajduje się sam meczet i okalające go przyległości: trawniki, fontanny, systemy nawadniania itp. rzeczy. Sam meczet jest piękny, prosty, króluje w nim symetria, jest zbudowany z piaskowca, więc ma żółtawy odcień. W środku gigantyczny dywan i żyrandole, szczególnie jeden z nich ważący ponad 8 ton zrobiony z setek tysięcy kryształków Swarovskiego. Zwiedzamy go i po zakończeniu idziemy na darmową kawę i daktyle, którą serwują panie opowiadające o obiekcie i chętnie odpowiadające na wszelkie pytania z nim związane. Przysuwają do nas duże mobilne wentylatory, bo siedzimy na dworze i jest potwornie gorąco, częstują kawą i daktylami. 

Spędzamy tam trochę czasu, po czym jedziemy do największej galerii handlowej w Maskacie. Jest rzeczywiście gigantyczna, samo jej przejście zajmuje sporo czasu. Oglądamy sobie sklepy i zaglądamy do miejscowego Carrefoura. Robimy drobne zakupy i wracamy na parking, gdzie nasze auto rozgrzało się do temperatury 45 stopni Celsjusza.

Przed jego oddaniem musimy je jeszcze umyć, więc ruszamy poszukiwać myjni. Okazuje się to niezbyt proste, ale w końcu znajdujemy taką, gdzie w ciągu około 40 minut umyją nam auto wewnątrz i na zewnątrz. Zostawiamy je tam i idziemy do pobliskiej budy Hindusów, żeby coś zjeść. Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach dostajemy z powrotem czyściutkie MG płacąc za usługę jakieś 40 zł.

Teraz pozostała już tylko droga na lotnisko, która jak się okazało wcale nie była prosta, ponieważ dojeżdżając do niego kilka razy pomyliliśmy pasy i nie mogliśmy trafić na właściwy, który doprowadzi nas do miejsca, gdzie zwraca się wypożyczone samochody. W końcu się udało i po oględzinach auto zostało przyjęte, formalności załatwiliśmy również w biurze, gdzie je wypożyczyliśmy i pozostało tylko nadanie bagażu, odprawa i czekanie na samolot do Abu Dhabi. Lotnisko w Maskacie jest również gigantyczne, bardzo nowoczesne i czyściutkie. Podłogi lśnią i można się w nich przeglądać, a przemieszczanie się ułatwiają ruchome chodniki. Ciekawym rozwiązaniem jest gate, po przekroczeniu którego nie idzie się od razu do samolotu, ale do jeszcze jednej poczekalni i tam czeka na samolot.

Po niecałej godzinie byliśmy znowu w Abu Dhabi. Był wieczór i oczywiście bardzo gorąco Ruszyliśmy znanym już autobusem do hotelu, gdzie już spędziliśmy noc na początku wyprawy. Niestety było już zbyt późno, żeby zażyć kąpieli na dachowym basenie, została tylko kolacja w znanym już Spicy & Fresh.

Oman – dzień szósty

Rano jemy śniadanie podane przez Aliego i jego żonę, pakujemy się, robimy z nim pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w drogę do Muscatu. Znowu dość spory odcinek przebiega po szutrach, ale nasz MG 4×4 doskonale sobie z nim radzi (jedynie paliwa ubywa dość szybko – na szczęście tutaj to nie problem, bo ceny są śmieszne). Do Muscatu prowadzi już autostrada, po drodze zatrzymujemy się na tankowanie i mrożoną kawę. W stolicy Omanu kierujemy się od razu do zarezerwowanego dzień wcześniej hotelu Golden Tulip Headington. Z opisu na booking.com wynika, że jest oddalony o niecałe kilometr od centrum. Ale centrum czego? Jak się okazuje, to zasadnicze pytanie. Docieramy tam wjeżdżając do miasta kilkupasmową autostradą, potem klucząc ulicami już do docelowego miejsca. Hotel położony jest w ciasnej zabudowie i żeby wjechać na jego parking, trzeba przeciskać się wąską ulicą między budynkami i zjechać pod ziemię, co przy gabarytach naszego auta nie jest proste. Meldujemy się w pokoju i idziemy sprawdzić basen na dachu. To kolejny hotel z taką atrakcją podczas naszej podróży.

Po południu ruszamy na poszukiwanie czegoś do jedzenia, ale okazuje się to niełatwe. Dzielnica, w której wylądowaliśmy, nazywa się Ruwi i jest oddalona od centrum Muscatu o około 16 km. Na miejscu są głównie sklepy ze złotem, dom handlowy i tego typu atrakcje. Znajdujemy jakąś pakistańską knajpę, w której trudno w ogóle się dogadać, w końcu jednak coś tam udaje się zamówić, jemy posiłek i idziemy powłóczyć się po sklepach. Robimy zakupy i wracamy do hotelu na wieczorne kości. To ostatnia noc w Omanie.

Oman – dzień trzeci

Pobudka o 4:15 i start do budynku, gdzie znajduje się biuro rezerwatu żółwi. To instytucja już dość komercyjna, wstęp na oglądanie żółwi kosztuje 8 OMR. W budynku instytucji jest knajpa, sklep z pamiątkami i jakieś muzeum. Nie wiem, czy są tam prowadzone jakieś badania lub prace naukowe. Po sprawdzeniu biletów z przewodnikiem idziemy około kilometra do plaży. Listopad to końcówka sezonu składania jaj przez żółwie, ale mamy szczęście i na plaży zastajemy jednego, który właśnie zakończył pozbywanie się swojego balastu. Jaja przysypał piaskiem, obrócił się i powoli czołgał w stronę morza. Gdy tylko dotarł do brzegu, gdzie sięgały już fale, dość szybko wciągnęły go do morza i tyle go było widać. Cała plaża usiana była dołami, gdzie żółwie składały jaja – po ich ilości wygląda, że było ich tam całkiem sporo. Mamy też okazję podziwiać piękny wschód słońca. Wracamy do naszego Turtle Guest House, gdzie jemy smaczne śniadanie i trochę odpoczywamy po wczesnej pobudce. 

Zbieramy się i ruszamy w dalszą drogę wzdłuż nabrzeża Morza Arabskiego. Trasa jest malownicza, ponieważ cały czas po lewej stronie mam morze widoczne z dość wysokiego klifu. Są też plaże, z reguły puste. Mijamy miejscowości, gdzie po drogach plączą się kozy i oczywiście zaliczamy kolejne progi zwalniające. Kierujemy się do znalezionego w Google miejsca o nazwie Pink Lake. Na zdjęciach wygląda to niesamowicie. Kiedy przybywamy na miejsce okazuje się, że nic tam nie ma. Olbrzymi obszar kompletnie wyschnięty, być może w porze deszczowej pojawia się tu jakaś woda i barwi na różowo. Niestety nie teraz. Łazimy chwilę po plaży, robimy zdjęcia i w zasadzie tutaj nie ma już nic więcej do roboty. Ruszamy więc w stronę kolejnego wadi.

Droga do tego wadi zaczyna być bardziej wymagająca, wspinamy się pod górę po czym z niej zjeżdżamy. Sporo zakrętów, duże nachylenia. Wadi Bani Khalid jest oazą umieszczoną wśród skał, ze zbiornikiem wodnym i zasilającym go strumieniem. Początkowo idzie się do niego przez szpaler bujnej roślinności, w której przeważają palmy. Docieramy nad wodę i widzimy drogowskaz kierujący do jaskini. Udajemy się w tamtym kierunku i po kilkunastominutowym marszu próbując przekroczyć rwący, ale trochę za szeroki strumień, lądujemy w nim mocząc ciuchy i plecaki. W końcu docieramy jednak do jaskini, która okazuje się niska i wąska. Żeby tam wejść trzeba się naprawdę napracować, w środku jest gorąco, duszno i wilgotno. Atrakcja taka sobie, nie warto się tam pchać żeby brudzić ciuchy. Wracamy do miejsca, w którym można się było wykąpać. 

Z Wadi ruszamy w kierunku następnego punktu, którym ma być pustynia Wahiba Sands. Nie mamy tam zarezerwowanego żadnego noclegu, docieramy do miejscowości Bidiyah i próbujemy coś znaleźć. Niestety nikt nie mówi po angielsku i ciężko cokolwiek załatwić. Ruszamy sami w stronę pustyni, ale po przejechaniu kilku kilometrów wracamy do miasta, bo nie bardzo wiemy, w jakim kierunku się poruszać, a robi się już ciemno. Znajdujemy niedrogi hotel i z jego recepcjonistą próbujemy załatwić jakieś pustynny camp. Chłopina jest bardzo pomocny i sympatyczny, ściąga do hotelu gościa z campu. Ten chce nas od razu zabierać w drogę, ale pytamy się o cenę noclegu. Proponuje 45 OMR, więc cena jest całkiem niezła. Zgadzamy się na nią i ruszamy za jego samochodem naszym MG. Wcześniej spytał się nas, czy mamy doświadczenie w jeździe po pustyni – nie mamy, bo skąd. Po drodze zajeżdżamy do wulkanizatora, który spuszcza z naszych opon powietrze i ustawia w nich odpowiednie ciśnienie. Kawałek dalej nasz przewodnik zostawia swoje auto pod meczetem, przesiada się w nasze i prowadzi je do campu.

Ruch na pustyni jest zdecydowanie większy niż na autostradzie. Jest już ciemno i z naprzeciwka widzimy tylko mocno oświetlone samochody jadące trzy do czterech w jednym rzędzie. Naprawdę trzeba wiedzieć, jak się tu poruszać. Pustynia to miejsce, gdzie Omańczycy w dni wolne przyjeżdżają poszaleć swoimi terenowymi furami. Docieramy do miejsca docelowego, którym okazuje się Desert Rose Camp. Pamiętamy go z poszukiwań noclegów przed wyjazdem i jest to dość drogie miejsce. Przyjmuje nas menedżer obiektu i proponuję cenę 65 OMR. Po protestach i stwierdzeniu, że jego pracownik proponował nam coś zupełnie innego, zostajemy przy 55 OMR, kolacji i śniadaniu w tej cenie. Dostajemy klucz do naszego namiotu, który okazuje się murowanym domkiem z klimatyzacją, łazienką i toaletą. Z namiotu ma tylko płócienny dach. Idziemy na kolację i dosyć mocno ogołacamy przygotowane zasoby. Potraw jest dużo, wszystkie smaczne więc była okazja nieźle się posilić. Wracamy do naszego namiotu i po rozegraniu partyjki kości idziemy spać z postanowieniem wstania na wschód słońca. Fajnie zobaczyć go będzie z pustynnych wydm.

Oman – dzień pierwszy – Abu Dhabi

Listopadowa wyprawa na Bliski Wschód rozpoczęła się od podróży pociągiem z Wrocławia do Krakowa. Tam w pobliżu dworca przenocowaliśmy w sympatycznym Mały Kraków Aparthotel, a ponieważ był blisko krakowskiego rynku, wybraliśmy się na krótki spacer, wypiliśmy piwko i zjedliśmy kebaba, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój przed podróżą. Rano kolejnym pociągiem w ciągu kilkunastu minut dostaliśmy się na lotnisko Kraków-Balice i po załatwieniu formalności i ponad pięciu godzinach lotu wylądowaliśmy na lotnisku w Abu Dhabi. Niestety tutaj okazało się, że podczas podróży uszkodzono naszą walizkę, ale na szczęście można było z niej korzystać. W automacie na lotnisku kupiliśmy karty prepaid na komunikację w Abu Dhabi (20 AED, z czego 10 do wykorzystania), poczekaliśmy na autobus i ruszyliśmy w stronę hotelu. Uderzyło nas ciepło panujące na zewnątrz. Mimo tego, że było już po zmroku, temperatura oscylowała w okolicach 30 stopni Celsjusza. 

Po prawie godzinnej jeździe autobusem z jedną przesiadką, dotarliśmy do naszego wcześniej zarezerwowanego hotelu Ramada Abu Dhabi Corniche, położonego blisko bulwaru Corniche i morza. Złożyliśmy graty w pokoju hotelowym i ruszyliśmy na… dach, gdzie znajdował się basen. Hotel ma ponad 20 pięter, więc z basenu był oszałamiający widok na część miasta. Ogromnego.

Po odświeżeniu ruszyliśmy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Ponieważ upał nie bardzo ustępował (choć lekko wiało, pewnie przez bliskość morza), wybraliśmy coś w pobliżu – lokal Spicy & Fresh zaoferował nam szeroki wybór potraw – wybraliśmy zestaw mix, żeby spróbować kilku różnych. Wróciliśmy do hotelu i nie pozostało nic innego, jak położyć się spać. 

Następny dzień to poszukiwanie czegoś na śniadanie. I tu pierwsze rozczarowanie, ponieważ nie ma czegoś takiego jak lokalna kuchnia – tu lokale Coffee Shop są z kuchnią przybyszy z Azji, którzy je prowadzą: Hindusów, Pakistańczyków itp. Wybraliśmy miejsce, w którym dostaliśmy coś zawinięte w placki, ale wystarczyło żeby zaspokoić poranny głód. Ponieważ do samolotu lecącego do naszego ostatecznego celu mieliśmy prawie cały dzień, postanowiliśmy zwiedzić lokalny Luwr

Emiratczycy kupili od Francuzów prawo do używania nazwy za 400 mln euro na 30 lat (do 2037 roku), postawili ultranowoczesny budynek o niesamowitej architekturze i prezentują tam eksponaty z całego świata. Ekspozycja jest ułożona chronologicznie, przestrzenie są dosyć duże, a liczba pokazywanych przedmiotów nie przytłacza, więc spokojnie można sobie spacerować między nimi, wcześniej pobierając aplikację, która opisuje poszczególne artefakty.

Muzeum jest położone na wodzie, składa się z kilkunastu połączonych pawilonów, między którymi płynie woda. Całość przykrywa niesamowita, ażurowa kopuła i wygląda to naprawdę kosmicznie. Koszt budowy obiektu musiał być kolosalny. Wstęp to około 80 zł, ale Warto. Mieliśmy też szczęście, ponieważ w tym czasie odbywała się czasowa wystawa francuskich impresjonistów. Zgromadzona kilkadziesiąt najważniejszych dzieł tego nurtu, które są niesamowicie piękne. 

Z Luwru taksówką wróciliśmy do hotelu po walizkę i kolejną pojechaliśmy na lotnisko. Wcześniej byliśmy w znanej już z wczorajszej kolacji Spicy & Fresh. Podróż na lotnisko trwa około godziny, ponieważ oddalone jest od miejsca, w którym mieszkaliśmy o prawie 30 km. Na lotnisku formalności i już siedzieliśmy czekając na samolot do Maskatu. Oczywiście wszelkie wnętrza są tu klimatyzowane i dlatego da się w nich wytrzymać. Samolot nie był przesadnie zatłoczony i po 40 minutach zameldowaliśmy się w stolicy Omanu. Było późno, a przed nami jeszcze formalności związane z otrzymaniem wizy, wypożyczeniem samochodu i zakupieniem karty do telefonu, żeby móc korzystać z lokalnego internetu. Czynności przedłużyły się na tyle, że do Garden Hotel Muscat dotarliśmy około 1 w nocy. Ale był też pozytywny akcent, ponieważ dostaliśmy inny, lepszy samochód, niż rezerwowaliśmy. W planach był SUV typu Hyundai Tucson, a dostaliśmy pełnowymiarową terenówkę 4×4 marki MG – dawniej angielskiej, obecnie w rękach Chińczyków.

Nasze MG 4×4