Rano po pysznym i obfitym śniadaniu w hotelu, pakujemy manele i ruszamy (jeszcze autem) na zwiedzanie wielkiego meczetu sułtana Qaboosa. Dojeżdżamy tam po niedługim czasie i okazuje się, że jest to naprawdę imponująca budowla – na ogromnym obszarze znajduje się sam meczet i okalające go przyległości: trawniki, fontanny, systemy nawadniania itp. rzeczy. Sam meczet jest piękny, prosty, króluje w nim symetria, jest zbudowany z piaskowca, więc ma żółtawy odcień. W środku gigantyczny dywan i żyrandole, szczególnie jeden z nich ważący ponad 8 ton zrobiony z setek tysięcy kryształków Swarovskiego. Zwiedzamy go i po zakończeniu idziemy na darmową kawę i daktyle, którą serwują panie opowiadające o obiekcie i chętnie odpowiadające na wszelkie pytania z nim związane. Przysuwają do nas duże mobilne wentylatory, bo siedzimy na dworze i jest potwornie gorąco, częstują kawą i daktylami.
Spędzamy tam trochę czasu, po czym jedziemy do największej galerii handlowej w Maskacie. Jest rzeczywiście gigantyczna, samo jej przejście zajmuje sporo czasu. Oglądamy sobie sklepy i zaglądamy do miejscowego Carrefoura. Robimy drobne zakupy i wracamy na parking, gdzie nasze auto rozgrzało się do temperatury 45 stopni Celsjusza.
Przed jego oddaniem musimy je jeszcze umyć, więc ruszamy poszukiwać myjni. Okazuje się to niezbyt proste, ale w końcu znajdujemy taką, gdzie w ciągu około 40 minut umyją nam auto wewnątrz i na zewnątrz. Zostawiamy je tam i idziemy do pobliskiej budy Hindusów, żeby coś zjeść. Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach dostajemy z powrotem czyściutkie MG płacąc za usługę jakieś 40 zł.
Teraz pozostała już tylko droga na lotnisko, która jak się okazało wcale nie była prosta, ponieważ dojeżdżając do niego kilka razy pomyliliśmy pasy i nie mogliśmy trafić na właściwy, który doprowadzi nas do miejsca, gdzie zwraca się wypożyczone samochody. W końcu się udało i po oględzinach auto zostało przyjęte, formalności załatwiliśmy również w biurze, gdzie je wypożyczyliśmy i pozostało tylko nadanie bagażu, odprawa i czekanie na samolot do Abu Dhabi. Lotnisko w Maskacie jest również gigantyczne, bardzo nowoczesne i czyściutkie. Podłogi lśnią i można się w nich przeglądać, a przemieszczanie się ułatwiają ruchome chodniki. Ciekawym rozwiązaniem jest gate, po przekroczeniu którego nie idzie się od razu do samolotu, ale do jeszcze jednej poczekalni i tam czeka na samolot.
Po niecałej godzinie byliśmy znowu w Abu Dhabi. Był wieczór i oczywiście bardzo gorąco Ruszyliśmy znanym już autobusem do hotelu, gdzie już spędziliśmy noc na początku wyprawy. Niestety było już zbyt późno, żeby zażyć kąpieli na dachowym basenie, została tylko kolacja w znanym już Spicy & Fresh.
Rano jemy śniadanie podane przez Aliego i jego żonę, pakujemy się, robimy z nim pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w drogę do Muscatu. Znowu dość spory odcinek przebiega po szutrach, ale nasz MG 4×4 doskonale sobie z nim radzi (jedynie paliwa ubywa dość szybko – na szczęście tutaj to nie problem, bo ceny są śmieszne). Do Muscatu prowadzi już autostrada, po drodze zatrzymujemy się na tankowanie i mrożoną kawę. W stolicy Omanu kierujemy się od razu do zarezerwowanego dzień wcześniej hotelu Golden Tulip Headington. Z opisu na booking.com wynika, że jest oddalony o niecałe kilometr od centrum. Ale centrum czego? Jak się okazuje, to zasadnicze pytanie. Docieramy tam wjeżdżając do miasta kilkupasmową autostradą, potem klucząc ulicami już do docelowego miejsca. Hotel położony jest w ciasnej zabudowie i żeby wjechać na jego parking, trzeba przeciskać się wąską ulicą między budynkami i zjechać pod ziemię, co przy gabarytach naszego auta nie jest proste. Meldujemy się w pokoju i idziemy sprawdzić basen na dachu. To kolejny hotel z taką atrakcją podczas naszej podróży.
Po południu ruszamy na poszukiwanie czegoś do jedzenia, ale okazuje się to niełatwe. Dzielnica, w której wylądowaliśmy, nazywa się Ruwi i jest oddalona od centrum Muscatu o około 16 km. Na miejscu są głównie sklepy ze złotem, dom handlowy i tego typu atrakcje. Znajdujemy jakąś pakistańską knajpę, w której trudno w ogóle się dogadać, w końcu jednak coś tam udaje się zamówić, jemy posiłek i idziemy powłóczyć się po sklepach. Robimy zakupy i wracamy do hotelu na wieczorne kości. To ostatnia noc w Omanie.
Drugi dzień podróży to pierwszy dzień w Omanie i zaczynamy go od noclegu w Golden Garden Hotel Maskat, w którym otrzymujemy dwupokojowy apartament, bardzo przestronny i nieźle urządzony. Na tę jedną noc spokojnie wystarczy. Rano szukamy jakiegoś miejsca, gdzie można by coś zjeść, wymieniamy pieniądze i kupujemy zgrzewkę wody na drogę, bo upał już zaczyna doskwierać. Do tego dorzucamy pyszne bułeczki z serem zakupione w filipińskiej w piekarni. Ruszamy na południe, przed nami 200 km drogi.
fbt
Wyjazd z Maskatu to sieć niezłych serpentyn wznoszących się i opadających. Drogi są doskonałej jakości, jest na nich ograniczenie prędkości do 120 km/h pilnowane przez siatkę fotoradarów umieszczonych wzdłuż całej trasy. Nie ma natłoku znaków, gdzieniegdzie tylko przypomnienie o tym, że radary czuwają. Niedługo po wyruszeniu docieramy do pierwszego punktu naszej wycieczki, czyli Bimmah Sinkhole. To miejsce, w którym Omańczycy zorganizowali niewielki park. Oaza w środku pustyni, oddalona niewiele od morza. A samo Sinkhole to zbiornik wodny, w którym da się kąpać, otoczony przez skały – prawdopodobnie kiedyś się tutaj coś zawaliło i powstał taki urokliwy akwen. Można się w nim wykąpać, a kto nie chce pływać może sobie stanąć przy brzegu i rozkoszować się peelingiem stóp wykonywanym przez stada rybek. Całkiem to przyjemne.
Z Sinkhole ruszamy dalej w kierunku pierwszego wadi na naszej trasie. Wadi to suche doliny występujące na obszarach pustynnych, które w czasie pory deszczowej wypełniają się wodą tworząc niekiedy wartkie, szerokie, długie i kręte rzeki. Na mapie Omanu tych wadi, a właściwie rzek, jest dość dużo, ale w czasie naszego pobytu wszystkie są wyschnięte – o tym, że w tym miejscu istnieją przypominają jedynie specjalne znaki drogowe i umieszczone przy nich słupki – które podczas opadów znajdują się pod wodą. Oznaczenia na nich informują, do którego momentu można wjechać autem..
Ale są też wadi zielone cały rok i do takiego właśnie docieramy. Pierwsze z nich to Wadi Al Shab. Na parkingu pod autostradowym wiaduktem zostawiamy samochód i za jednego omańskiego riala przeprawiamy się łódką na drugą stronę wody w otoczeniu kwitnących lotosów. Wędrujemy około 40 minut skalistą ścieżką, czasem w cieniu, czasem na odkrytej powierzchni w palącym słońcu, natykając się na wodne zbiorniki lub przepływające strumienie. Miejsce jest przepiękne, jest w nim sporo zieleni, rosną palmy, bananowce i inne rośliny, a w sadzawkach siedzą sobie żaby. Docieramy do punktu, w którym można się kąpać. Dalej przejście drogą lądową jest zabronione. Po krótkim pobycie przy oczku wodnym wracamy do miejsca startu, gdzie przeprawiamy się łódką na drugą stronę. Na parkingu oprócz aut kręcą się kozy, które – jak się okaże – w Omanie występują praktycznie wszędzie.
Ruszamy w dalszą drogę przejeżdżając przez miejscowość Sur. Ponieważ jest już późno i ciemno, nie zatrzymujemy się. Odkrywamy kolejną właściwość omańskich dróg, czyli progi zwalniające. Występują one w obszarach zabudowanych i przed nimi w ilości ogromnej. Część jest oznaczonych, część nie. Wjeżdżając do miejscowości należy się ich spodziewać i trzeba na nie uważać, bo są czasami dość wysokie. Na szczęście nasza terenówka bez problemu sobie z nimi radzi. Między miejscowościami drogi są też oświetlone – wzdłuż nich stoją rzędy latarni i jedzie się nimi jak w dzień.
Wieczorem docieramy do miejsca, gdzie mamy zarezerwowany nocleg – Turtle Guest House. Nie bez przyczyny, ponieważ chcemy zobaczyć składające na plaży jaja żółwie morskie, które czynią to w Ras Al Jinz Turtle Reserve. Ale to wieczorem lub dopiero rano, ponieważ są dwie tury wchodzenia do rezerwatu. Wybieramy ten poranną i po smacznej kolacji kładziemy się spać, bo pobudka będzie bardzo wcześnie.
Listopadowa wyprawa na Bliski Wschód rozpoczęła się od podróży pociągiem z Wrocławia do Krakowa. Tam w pobliżu dworca przenocowaliśmy w sympatycznym Mały Kraków Aparthotel, a ponieważ był blisko krakowskiego rynku, wybraliśmy się na krótki spacer, wypiliśmy piwko i zjedliśmy kebaba, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój przed podróżą. Rano kolejnym pociągiem w ciągu kilkunastu minut dostaliśmy się na lotnisko Kraków-Balice i po załatwieniu formalności i ponad pięciu godzinach lotu wylądowaliśmy na lotnisku w Abu Dhabi. Niestety tutaj okazało się, że podczas podróży uszkodzono naszą walizkę, ale na szczęście można było z niej korzystać. W automacie na lotnisku kupiliśmy karty prepaid na komunikację w Abu Dhabi (20 AED, z czego 10 do wykorzystania), poczekaliśmy na autobus i ruszyliśmy w stronę hotelu. Uderzyło nas ciepło panujące na zewnątrz. Mimo tego, że było już po zmroku, temperatura oscylowała w okolicach 30 stopni Celsjusza.
Po prawie godzinnej jeździe autobusem z jedną przesiadką, dotarliśmy do naszego wcześniej zarezerwowanego hotelu Ramada Abu Dhabi Corniche, położonego blisko bulwaru Corniche i morza. Złożyliśmy graty w pokoju hotelowym i ruszyliśmy na… dach, gdzie znajdował się basen. Hotel ma ponad 20 pięter, więc z basenu był oszałamiający widok na część miasta. Ogromnego.
Po odświeżeniu ruszyliśmy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Ponieważ upał nie bardzo ustępował (choć lekko wiało, pewnie przez bliskość morza), wybraliśmy coś w pobliżu – lokal Spicy & Fresh zaoferował nam szeroki wybór potraw – wybraliśmy zestaw mix, żeby spróbować kilku różnych. Wróciliśmy do hotelu i nie pozostało nic innego, jak położyć się spać.
Następny dzień to poszukiwanie czegoś na śniadanie. I tu pierwsze rozczarowanie, ponieważ nie ma czegoś takiego jak lokalna kuchnia – tu lokale Coffee Shop są z kuchnią przybyszy z Azji, którzy je prowadzą: Hindusów, Pakistańczyków itp. Wybraliśmy miejsce, w którym dostaliśmy coś zawinięte w placki, ale wystarczyło żeby zaspokoić poranny głód. Ponieważ do samolotu lecącego do naszego ostatecznego celu mieliśmy prawie cały dzień, postanowiliśmy zwiedzić lokalny Luwr.
Emiratczycy kupili od Francuzów prawo do używania nazwy za 400 mln euro na 30 lat (do 2037 roku), postawili ultranowoczesny budynek o niesamowitej architekturze i prezentują tam eksponaty z całego świata. Ekspozycja jest ułożona chronologicznie, przestrzenie są dosyć duże, a liczba pokazywanych przedmiotów nie przytłacza, więc spokojnie można sobie spacerować między nimi, wcześniej pobierając aplikację, która opisuje poszczególne artefakty.
Muzeum jest położone na wodzie, składa się z kilkunastu połączonych pawilonów, między którymi płynie woda. Całość przykrywa niesamowita, ażurowa kopuła i wygląda to naprawdę kosmicznie. Koszt budowy obiektu musiał być kolosalny. Wstęp to około 80 zł, ale Warto. Mieliśmy też szczęście, ponieważ w tym czasie odbywała się czasowa wystawa francuskich impresjonistów. Zgromadzona kilkadziesiąt najważniejszych dzieł tego nurtu, które są niesamowicie piękne.
Z Luwru taksówką wróciliśmy do hotelu po walizkę i kolejną pojechaliśmy na lotnisko. Wcześniej byliśmy w znanej już z wczorajszej kolacji Spicy & Fresh. Podróż na lotnisko trwa około godziny, ponieważ oddalone jest od miejsca, w którym mieszkaliśmy o prawie 30 km. Na lotnisku formalności i już siedzieliśmy czekając na samolot do Maskatu. Oczywiście wszelkie wnętrza są tu klimatyzowane i dlatego da się w nich wytrzymać. Samolot nie był przesadnie zatłoczony i po 40 minutach zameldowaliśmy się w stolicy Omanu. Było późno, a przed nami jeszcze formalności związane z otrzymaniem wizy, wypożyczeniem samochodu i zakupieniem karty do telefonu, żeby móc korzystać z lokalnego internetu. Czynności przedłużyły się na tyle, że do Garden Hotel Muscat dotarliśmy około 1 w nocy. Ale był też pozytywny akcent, ponieważ dostaliśmy inny, lepszy samochód, niż rezerwowaliśmy. W planach był SUV typu Hyundai Tucson, a dostaliśmy pełnowymiarową terenówkę 4×4 marki MG – dawniej angielskiej, obecnie w rękach Chińczyków.
Wypłowiała i zakurzona – takie jest pierwsze wrażenie podczas podróży z lotniska. Wszystko jakby lekko przykurzone, bez śladu występowania wody. Naszą przygodę z Tunezją zaczęliśmy już w styczniu wykupując wczasy z oferty tour operatora Selectours w biurze Orange Travel. Rozpieszczeni zeszłorocznym luksusem wybraliśmy opcję all inclusive. Do Afryki zabrał nas tunezyjski Boeing linii Karthago, który pojawił się we Wrocławiu z półgodzinnym opóźnieniem. Podobnie jak rok temu, pierwszy kontakt z odległym krajem nastąpił już na pokładzie samolotu obsługiwanego przez tunezyjską załogę – dwóch śniadych stewardów i dwie stewardesy, z których ta ważniejsza mogła kojarzyć się z surową nauczycielką jakiegoś trudnego przedmiotu, druga natomiast była całkiem urodziwa. Na pokładzie zjedliśmy skromne, ale pyszne śniadanko. Lotnisko w Monastyrze nie zrobiło jakiegoś wielkiego wrażenia – może tylko podejście do lądowania od strony morza, a więc przyziemienie tuż nad falami, było emocjonujące.
Po wypełnieniu papierów wizowych na lotnisku i spotkaniu z przedstawicielką biura, klimatyzowany autobus zabrał nas w drogę do hotelu. Chwilę to trwało, ponieważ hotel Kilma był ostatni na trasie, w miejscowości Hammamet, oddalonej od Monastiru o jakąś godzinę drogi. W jej trakcie mogliśmy zobaczyć Tunezję prawdziwą. Piszę zobaczyć, a nie podziwiać, bo kraj wygląda na dość ubogi. Niedokończone budowy, stare auta na ulicach, a za miastem pola orane przy pomocy pługa ciągniętego przez konia. Wałęsające się stada wychudzonych kóz i gdzieniegdzie sterty śmieci dopełniały obrazu. Jechaliśmy autostradą, na której ruch był niezbyt wielki, ale droga całkiem równa.
W hotelu Kilma (co w języku arabskim oznacza słowo) czekała na nas Monika – rezydentka biura. Dostaliśmy karty chipowe na pobieranie napojów z baru i klucze do pokojów. Te były skromne, ale czyste i schludne, z wygodnymi łóżkami, telewizorem i lodówką. Do tego klimatyzacja działająca w jednym lepiej, w drugim gorzej. Nam trafiły się pokoje z oknami z boku budynku i z tego powodu dochodziły naszych uszu hałasy z hotelu obok. Widok z miniaturowych balkoników też nie był zachwycający, ale hotel położony jest w drugiej linii od brzegu, więc nie można było spodziewać się morza w zasięgu wzroku. Między hotelowymi budynkami znajdowały się dwa spore baseny połączone kanałami z wyspą pośrodku. Wokół nich parasole na trawniku, stoliki i krzesełka. I tu pierwsze zaskoczenie – za leżaki przy basenie trzeba zapłacić 2 dinary tunezyjskie + 2 za materac. Jak na all inclusive dość dziwne.
Hotel Kilma.
Pora na pierwszy obiad. Przy wejściu na stołówkę poproszono nas o karty, które otrzymaliśmy podczas zameldowania i zaprowadzono do stolika. Stołówka samoobsługowa, więc można się przejść i wybierać spośród wielu potraw. Ryby, drób, warzywa, potrawy regionalne – wszystkiego sporo. Do picia butelkowana woda mineralna lub miejscowe wino – bardzo smaczne. Do obiadów i kolacji podawano również przepyszne owoce – arbuzy, melony i brzoskwinie. Czasem śliwki. Miłośnicy słodkości mogli wybierać spośród kilku rodzajów ciast z kremami, budyni, tart i babeczek. Rano do picia kawa, herbata (zielona miętowa albo earl grey), mleko i soki – cytrynowy lub pomarańczowy. Pieczywo to bagietki i słodkie rogaliki oraz bułeczki – tu widać ukłon w stronę francuskich gości stanowiących połowę wypoczywających – reszta to Polacy i pojedynczy Algierczycy, Tunezyjczycy czy Włosi. W barze all inclusive serwowano miejscowe odpowiedniki alkoholi, z których najlepszy okazał się gin. Spróbowaliśmy też mocnego, pomarańczowego likieru Cedratine i słodkiego wina Muscat. Z beczki do małych kufelków nalewano miejscowe, lekkie piwo Celtia, drinki zaś podawano w plastikowych kubkach.
Nowością dla nas byli animatorzy – ubrani w jednakowe, żółte koszulki młodzi chłopcy, których zadaniem jest dostarczanie rozrywki hotelowym gościom, rozruszanie ich, proponowanie bardziej aktywnych form wypoczynku. Także rozmowy, zagadywanie itp. Nino, Filipo, Bomba, Momo czy Simo co chwilę proponowali coś do roboty – w basenie można było poćwiczyć aerobik, pograć w piłkę wodną czy koszykówkę. Poza nim porzucać strzałkami w darta, zagrać w boulle, postrzelać z łuku itp. Czasem przysiadali się do stolików żeby pogadać (po angielsku czy francusku – znajomość języków wśród Tunezyjczyków jest imponująca), wypić kawę czy zagrać w karty. Nino udzielał nam lekcji języka arabskiego, do tego sporo dowiedzieliśmy się o samej Tunezji. Dwie dziewczyny-animatorki – Fifi i Joujou – cały dzień zajmowały się dziećmi w mini klubie. Wieczorem wszyscy zmieniali koszulki na czarne (lub przebierali się w różne, czasem dziwne stroje) i na małej, ale w pełni profesjonalnej scenie obok basenu (wyposażonej w reflektory, nagłośnienie, efekty dymne i świetlne) były tańce, dyskoteka dla dzieci czy losowania bingo. Prezentowane też były prawdziwe przedstawienia – z dekoracjami kostiumami, w których animatorzy zamieniali się w aktorów – trzeba przyznać – całkiem niezłych. Mieliśmy okazję zobaczyć magic light, w którym w świetle ultrafioletowych lamp przebrany w specjalne, fluorescencyjne stroje team przedstawiał zabawne scenki w rytm znanych mniej lub bardziej przebojów. Uśmialiśmy się do łez przy komicznych skeczach, a szczytem ich możliwości był musical Grease, w którym śpiewali z playbacku i tańczyli. Chłopcy cały czas dbali, żeby nikt się nie nudził – prosili do tańca, żartowali, ale przy tym nie byli nachalni i nic nie było na siłę. Widzieliśmy też występ fakira i iluzjonisty. Bezskutecznie próbowaliśmy sił w bingo i loteriach pod nazwą tombola. Nagrodami w nich były pamiątki w postaci tam-tamów, fajek wodnych, małych dywanów czy pluszowych wielbłądów.
Niezwykle istotnym elementem pracy hotelowych instruktorów k-o był taniec w takt bliżej niezidentyfikowanego, lokalnego przeboju. Kiedy z głośników dobiegały jego pierwsze takty, większość wypoczywających zrywała się na nogi i tańczyła w jego rytmie. Z boku wyglądało to jak jakiś rytuał odprawiany kilka razy dziennie – śmieszny i sympatyczny. Była też druga, tańczona wieczorem – tutaj można ją obejrzeć w wykonaniu animatorów i hotelowych gości. Trzecia, najrzadziej tańczona piosenka (na ogół po zakończeniu wieczornego programu) wyglądała tak.
Animatorzy z hotelu.
Oprócz hotelu jest też oczywiście czyste i dosyć słone morze, do którego trzeba dojść kawałek drogą wzdłuż kanału burzowego – sądząc po jego rozmiarach burze i opady (w porze deszczowej – między listopadem a marcem) mają tu gigantyczne. Na plaży stoją parasole, a pan ustawia obok nich leżaki – tym razem darmowe, choć wyciąga rękę po bakszysz. Na plaży ktoś co chwilę chce coś sprzedać – chusty, koraliki, wisiorki czy orzeszki. Można też polatać nad plażą na spadochronie, popływać na różnorakich urządzeniach ciągniętych przez motorówkę, jak też dosiąść konia czy wielbłąda. Za kanałem burzowym położone jest osiedle pięknych domków letniskowych otoczonych szpalerami palm. Na jego terenie znajduje się samoobsługowy sklep spożywczy.
Można oczywiście zobaczyć trochę więcej Tunezji – od tego są wycieczki fakultatywne. Najatrakcyjniejsza, ale jednocześnie najdroższa, jest dwudniowa wyprawa na Saharę (180 dinarów, czyli jakieś 100 euro). My pozwoliliśmy sobie na odwiedziny pobliskiego miasta Nabeul, gdzie najpierw zwiedziliśmy manufakturę, gdzie ręcznie produkuje się przepiękną ceramikę. Potem mogliśmy zobaczyć również ręczną produkcję dywanu jak też obejrzeć kilka gotowych już wykonanych m.in. z jedwabiu (dywan zmieniający kolor). Potem trafiliśmy na medinę (czyli stare miasto), gdzie mieści się tradycyjny tunezyjski targ, czyli souk. Tam ciężko turystom opędzić się od nachalnych sprzedawców, z którymi, jeśli zdecydujemy się coś kupić, należy się ostro targować – wtedy cena np. pięknej, skórzanej torebki z 75 spada do 18 dinarów. Oczywiście zostajemy ich przyjaciółmi, robimy wspólne zdjęcia i praktycznie doprowadzamy ich do bankructwa. W Nabeul byliśmy też w firmie szyjącej skórzane wyroby z mięciutkiej i lekkiej skóry, ale podobnie jak na dywany, chętnych nie było. Spacerując zobaczyliśmy też kawałek miasta. Natomiast ruchomy souk przyjeżdżał do hotelu w każdy wtorek i zakupy można tam było zrobić przez cały dzień.
Razem z Natalką pojechaliśmy na wycieczkę do stolicy Tunezji – Tunisu. Po godzinie jazdy autobusem zwiedzanie zaczęliśmy od muzeum Bardo, mieszczącym się w dawnym pałacu bejów, gdzie wystawiane są mozaiki i rzeźby ocalałe ze starożytnych domów Rzymian, niektóre mocno zniszczone przez Wandalów (tych historycznych). Z muzeum pojechaliśmy do centrum, gdzie przeszliśmy przez tutejszą medinę z nieodłącznym targiem, mieszczącym się w długiej, bardzo wąskiej uliczce. Potem był obiad, a po nim zwiedzanie ruin Kartaginy. Ostatnim odwiedzonym miejscem było wyglądające jak z bajki miasteczko Sidi Bou Said, gdzie przespacerowaliśmy się urokliwą uliczką i mogliśmy podziwiać panoramę zatoki, nad którą położony jest Tunis. W trakcie jego objazdu pani przewodnik opowiedziała nam o nim mnóstwo interesujących rzeczy – zarówno dotyczących historii, jak i współczesności. Na kolację wróciliśmy do hotelu. Wyprawa kosztowała 70 dinarów od osoby.
Muzeum Bardo.
Kartagina.
Sidi Bou Said.
Na miejscu wybraliśmy się do nowego Hammametu – Yasmine, z luksusowymi hotelami i portem jachtowym, jak też do jego starej, historycznej części z piękną mediną, będącą labiryntem uliczek otoczonych wysokim, obronnym murem z mnóstwem sklepów i sklepików. Obok niej trafiliśmy na muzułmański cmentarz, na którym w części z grobowcami, pochowany jest Bettino Craxi – włoski polityk i premier Włoch w latach 1983-1987. W obie części dosyć rozległego miasta pojechaliśmy żółtą taksówką za 5 dinarów. Cenę ustala się przed kursem z kierowcą – zawsze jakiś czeka przed hotelem.
Nowy Hammamet – Yasmine.
Jak to zwykle bywa czas na wakacjach płynie zdecydowanie za szybko i dwa tygodnie minęły nie wiadomo kiedy. Nadszedł czas powrotu i w czwartkowe południe opuściliśmy nasze pokoje. Po obiedzie pozostało jedynie czekanie na autobus, który zabrał nas na monastyrskie lotnisko. Czwartki są w Tunezji dniami polskimi, więc nawet lotniskowe komunikaty podawano w naszym języku. O 19:30 siedzieliśmy już w samolocie i niedługo potem zobaczyliśmy piękną Tunezję z góry. Dość szybko zapadła ciemność i atrakcją lotu stały się wychowywane bezstresowo dzieci generujące mnóstwo hałasu na pokładzie. Z okien samolotu byliśmy świadkami trwającej burzy, która jak się potem okazało, mocno zdemolowała Rzym. Kiedy koła tunezyjskiego Boeinga dotknęły polskiej ziemi, krople deszczu na szybach przypomniały nam, gdzie jesteśmy. Jeszcze tylko półgodzinne czekanie na bagaż, taksówka do domu i wakacje 2009 spędzone we wspaniałym miejscu przeszły do historii.