Oman – dzień szósty

Rano jemy śniadanie podane przez Aliego i jego żonę, pakujemy się, robimy z nim pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w drogę do Muscatu. Znowu dość spory odcinek przebiega po szutrach, ale nasz MG 4×4 doskonale sobie z nim radzi (jedynie paliwa ubywa dość szybko – na szczęście tutaj to nie problem, bo ceny są śmieszne). Do Muscatu prowadzi już autostrada, po drodze zatrzymujemy się na tankowanie i mrożoną kawę. W stolicy Omanu kierujemy się od razu do zarezerwowanego dzień wcześniej hotelu Golden Tulip Headington. Z opisu na booking.com wynika, że jest oddalony o niecałe kilometr od centrum. Ale centrum czego? Jak się okazuje, to zasadnicze pytanie. Docieramy tam wjeżdżając do miasta kilkupasmową autostradą, potem klucząc ulicami już do docelowego miejsca. Hotel położony jest w ciasnej zabudowie i żeby wjechać na jego parking, trzeba przeciskać się wąską ulicą między budynkami i zjechać pod ziemię, co przy gabarytach naszego auta nie jest proste. Meldujemy się w pokoju i idziemy sprawdzić basen na dachu. To kolejny hotel z taką atrakcją podczas naszej podróży.

Po południu ruszamy na poszukiwanie czegoś do jedzenia, ale okazuje się to niełatwe. Dzielnica, w której wylądowaliśmy, nazywa się Ruwi i jest oddalona od centrum Muscatu o około 16 km. Na miejscu są głównie sklepy ze złotem, dom handlowy i tego typu atrakcje. Znajdujemy jakąś pakistańską knajpę, w której trudno w ogóle się dogadać, w końcu jednak coś tam udaje się zamówić, jemy posiłek i idziemy powłóczyć się po sklepach. Robimy zakupy i wracamy do hotelu na wieczorne kości. To ostatnia noc w Omanie.

Oman – dzień drugi

Drugi dzień podróży to pierwszy dzień w Omanie i zaczynamy go od noclegu w Golden Garden Hotel Maskat, w którym otrzymujemy dwupokojowy apartament, bardzo przestronny i nieźle urządzony. Na tę jedną noc spokojnie wystarczy. Rano szukamy jakiegoś miejsca, gdzie można by coś zjeść, wymieniamy pieniądze i kupujemy zgrzewkę wody na drogę, bo upał już zaczyna doskwierać. Do tego dorzucamy pyszne bułeczki z serem zakupione w filipińskiej w piekarni. Ruszamy na południe, przed nami 200 km drogi. 

Wyjazd z Maskatu to sieć niezłych serpentyn wznoszących się i opadających. Drogi są doskonałej jakości, jest na nich ograniczenie prędkości do 120 km/h pilnowane przez siatkę fotoradarów umieszczonych wzdłuż całej trasy. Nie ma natłoku znaków, gdzieniegdzie tylko przypomnienie o tym, że radary czuwają. Niedługo po wyruszeniu docieramy do pierwszego punktu naszej wycieczki, czyli Bimmah Sinkhole. To miejsce, w którym Omańczycy zorganizowali niewielki park. Oaza w środku pustyni, oddalona niewiele od morza. A samo Sinkhole to zbiornik wodny, w którym da się kąpać, otoczony przez skały – prawdopodobnie kiedyś się tutaj coś zawaliło i powstał taki urokliwy akwen. Można się w nim wykąpać, a kto nie chce pływać może sobie stanąć przy brzegu i rozkoszować się peelingiem stóp wykonywanym przez stada rybek. Całkiem to przyjemne. 

Z Sinkhole ruszamy dalej w kierunku pierwszego wadi na naszej trasie. Wadi to suche doliny występujące na obszarach pustynnych, które w czasie pory deszczowej wypełniają się wodą tworząc niekiedy wartkie, szerokie, długie i kręte rzeki. Na mapie Omanu tych wadi, a właściwie rzek, jest dość dużo, ale w czasie naszego pobytu wszystkie są wyschnięte – o tym, że w tym miejscu istnieją przypominają jedynie specjalne znaki drogowe i umieszczone przy nich słupki – które podczas opadów znajdują się pod wodą. Oznaczenia na nich informują, do którego momentu można wjechać autem..

Ale są też wadi zielone cały rok i do takiego właśnie docieramy. Pierwsze z nich to Wadi Al Shab. Na parkingu pod autostradowym  wiaduktem zostawiamy samochód i za jednego omańskiego riala przeprawiamy się łódką na drugą stronę wody w otoczeniu kwitnących lotosów. Wędrujemy około 40 minut skalistą ścieżką, czasem w cieniu, czasem na odkrytej powierzchni w palącym słońcu, natykając się na wodne zbiorniki lub przepływające strumienie. Miejsce jest przepiękne, jest w nim sporo zieleni, rosną palmy, bananowce i inne rośliny, a w sadzawkach siedzą sobie żaby. Docieramy do punktu, w którym można się kąpać. Dalej przejście drogą lądową jest zabronione. Po krótkim pobycie przy oczku wodnym wracamy do miejsca startu, gdzie przeprawiamy się łódką na drugą stronę. Na parkingu oprócz aut kręcą się kozy, które – jak się okaże – w Omanie występują praktycznie wszędzie. 

Ruszamy w dalszą drogę przejeżdżając przez miejscowość Sur. Ponieważ jest już późno i ciemno, nie zatrzymujemy się. Odkrywamy kolejną właściwość omańskich dróg, czyli progi zwalniające. Występują one w obszarach zabudowanych i przed nimi w ilości ogromnej. Część jest oznaczonych, część nie. Wjeżdżając do miejscowości należy się ich spodziewać i trzeba na nie uważać, bo są czasami dość wysokie. Na szczęście nasza terenówka bez problemu sobie z nimi radzi. Między miejscowościami drogi są też oświetlone – wzdłuż nich stoją rzędy latarni i jedzie się nimi jak w dzień. 

Wieczorem docieramy do miejsca, gdzie mamy zarezerwowany nocleg – Turtle Guest House. Nie bez przyczyny, ponieważ chcemy zobaczyć składające na plaży jaja żółwie morskie, które czynią to w Ras Al Jinz Turtle Reserve. Ale to wieczorem lub dopiero rano, ponieważ są dwie tury wchodzenia do rezerwatu. Wybieramy ten poranną i po smacznej kolacji kładziemy się spać, bo pobudka będzie bardzo wcześnie.

Oman – dzień pierwszy – Abu Dhabi

Listopadowa wyprawa na Bliski Wschód rozpoczęła się od podróży pociągiem z Wrocławia do Krakowa. Tam w pobliżu dworca przenocowaliśmy w sympatycznym Mały Kraków Aparthotel, a ponieważ był blisko krakowskiego rynku, wybraliśmy się na krótki spacer, wypiliśmy piwko i zjedliśmy kebaba, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój przed podróżą. Rano kolejnym pociągiem w ciągu kilkunastu minut dostaliśmy się na lotnisko Kraków-Balice i po załatwieniu formalności i ponad pięciu godzinach lotu wylądowaliśmy na lotnisku w Abu Dhabi. Niestety tutaj okazało się, że podczas podróży uszkodzono naszą walizkę, ale na szczęście można było z niej korzystać. W automacie na lotnisku kupiliśmy karty prepaid na komunikację w Abu Dhabi (20 AED, z czego 10 do wykorzystania), poczekaliśmy na autobus i ruszyliśmy w stronę hotelu. Uderzyło nas ciepło panujące na zewnątrz. Mimo tego, że było już po zmroku, temperatura oscylowała w okolicach 30 stopni Celsjusza. 

Po prawie godzinnej jeździe autobusem z jedną przesiadką, dotarliśmy do naszego wcześniej zarezerwowanego hotelu Ramada Abu Dhabi Corniche, położonego blisko bulwaru Corniche i morza. Złożyliśmy graty w pokoju hotelowym i ruszyliśmy na… dach, gdzie znajdował się basen. Hotel ma ponad 20 pięter, więc z basenu był oszałamiający widok na część miasta. Ogromnego.

Po odświeżeniu ruszyliśmy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Ponieważ upał nie bardzo ustępował (choć lekko wiało, pewnie przez bliskość morza), wybraliśmy coś w pobliżu – lokal Spicy & Fresh zaoferował nam szeroki wybór potraw – wybraliśmy zestaw mix, żeby spróbować kilku różnych. Wróciliśmy do hotelu i nie pozostało nic innego, jak położyć się spać. 

Następny dzień to poszukiwanie czegoś na śniadanie. I tu pierwsze rozczarowanie, ponieważ nie ma czegoś takiego jak lokalna kuchnia – tu lokale Coffee Shop są z kuchnią przybyszy z Azji, którzy je prowadzą: Hindusów, Pakistańczyków itp. Wybraliśmy miejsce, w którym dostaliśmy coś zawinięte w placki, ale wystarczyło żeby zaspokoić poranny głód. Ponieważ do samolotu lecącego do naszego ostatecznego celu mieliśmy prawie cały dzień, postanowiliśmy zwiedzić lokalny Luwr

Emiratczycy kupili od Francuzów prawo do używania nazwy za 400 mln euro na 30 lat (do 2037 roku), postawili ultranowoczesny budynek o niesamowitej architekturze i prezentują tam eksponaty z całego świata. Ekspozycja jest ułożona chronologicznie, przestrzenie są dosyć duże, a liczba pokazywanych przedmiotów nie przytłacza, więc spokojnie można sobie spacerować między nimi, wcześniej pobierając aplikację, która opisuje poszczególne artefakty.

Muzeum jest położone na wodzie, składa się z kilkunastu połączonych pawilonów, między którymi płynie woda. Całość przykrywa niesamowita, ażurowa kopuła i wygląda to naprawdę kosmicznie. Koszt budowy obiektu musiał być kolosalny. Wstęp to około 80 zł, ale Warto. Mieliśmy też szczęście, ponieważ w tym czasie odbywała się czasowa wystawa francuskich impresjonistów. Zgromadzona kilkadziesiąt najważniejszych dzieł tego nurtu, które są niesamowicie piękne. 

Z Luwru taksówką wróciliśmy do hotelu po walizkę i kolejną pojechaliśmy na lotnisko. Wcześniej byliśmy w znanej już z wczorajszej kolacji Spicy & Fresh. Podróż na lotnisko trwa około godziny, ponieważ oddalone jest od miejsca, w którym mieszkaliśmy o prawie 30 km. Na lotnisku formalności i już siedzieliśmy czekając na samolot do Maskatu. Oczywiście wszelkie wnętrza są tu klimatyzowane i dlatego da się w nich wytrzymać. Samolot nie był przesadnie zatłoczony i po 40 minutach zameldowaliśmy się w stolicy Omanu. Było późno, a przed nami jeszcze formalności związane z otrzymaniem wizy, wypożyczeniem samochodu i zakupieniem karty do telefonu, żeby móc korzystać z lokalnego internetu. Czynności przedłużyły się na tyle, że do Garden Hotel Muscat dotarliśmy około 1 w nocy. Ale był też pozytywny akcent, ponieważ dostaliśmy inny, lepszy samochód, niż rezerwowaliśmy. W planach był SUV typu Hyundai Tucson, a dostaliśmy pełnowymiarową terenówkę 4×4 marki MG – dawniej angielskiej, obecnie w rękach Chińczyków.

Nasze MG 4×4