Motoclassic Wrocław 2023 – udany powrót po przerwie

Motoclassic Wrocław to cykliczna impreza odbywająca się na zamku Topacz w podwrocławskiej Ślęzie (w której na co dzień pracuję), która po przerwie spowodowanej pandemią powróciła z nowymi atrakcjami. Impreza przyciąga miłośników motoryzacji z całej Polski i jest doskonałą okazją do podziwiania unikalnych samochodów oraz spotkania ze znawcami i pasjonatami.

Wizyta Kuby z forzaitalia.pl zmobilizowała mnie do odwiedzenia imprezy. Co mi się szczególnie spodobało? Wycinek świetnej kolekcji Lamborghini, należącej do kolekcjonera z Radomia. Kolekcja ta została uzupełniona dwa o nowe modele. To prawdziwa gratka dla fanów marki Lamborghini.

Na stoisku La Squadra z Katowic można było podziwiać m.in. Ferrari Roma i Maserati MC20. Miałem nawet okazję usiąść za kierownicą tego drugiego i poczuć sportowego ducha tego samochodu. To niezwykłe doświadczenie dla miłośnika włoskiej motoryzacji.

Nie mogłem przejść obojętnie obok bijącego czerwienią pożarniczego Stara 25. Ten przepięknie odrestaurowany samochód przyciągał uwagę wielu odwiedzających. To świetny przykład miłości do motoryzacji i dbałości o zachowanie historycznych pojazdów.

Imponujące wrażenie zrobiło stoisko firmy specjalizującej się w transporcie supersamochodów – czego tam nie było! Diablo, McLaren, Ferrari i wiele innych drogich unikatów.

Motoclassic Wrocław to także okazja do spotkania ze znajomymi i wymiany kilku słów. Spotkałem wielu pasjonatów motoryzacji, z którymi mogłem porozmawiać na temat naszych ulubionych samochodów i podzielić się wrażeniami z imprezy. To świetna atmosfera i doskonałe miejsce do nawiązywania nowych znajomości.

Nie można zapomnieć o wspaniałej pogodzie, która sprzyjała imprezie. Słońce świeciło, a pojawiające się chmury szybko znikały, co dodatkowo podkreślało urok Motoclassic Wrocław.

Motoclassic Wrocław powróciło po przerwie spowodowanej pandemią w wielkim stylu, wprawdzie nieco festyniarskim (niektóre stoiska były dość dziwne – stringi itp. konfekcja), przyciągając miłośników motoryzacji z całej Polski. Przez cały czas trwania imprezy trwał konkurs elegancji prowadzony przez znanych dziennikarzy, którzy niestety słowotokiem często uniemożliwiali prezentującym swoje samochody opowiedzenie ich ciekawych historii.

Grecja 2023 – odkrywamy uroki Riwiery Olimpijskiej

Obrazek

Wakacje 2023 były okazją do ponownego odkrycia Grecji, ale tym razem postanowiliśmy odwiedzić Riwierę Olimpijską. Miejscem naszego odpoczynku stała się urokliwa miejscowość Platamonas, gdzie zarezerwowaliśmy pobyt w hotelu  Kymata. Ten malowniczy obiekt położony nad samym brzegiem morza zachwycił nas nie tylko doskonałą kuchnią, ale również niezwykłym otoczeniem. Fale Morza Egejskiego obijające się o mury hotelu tworzą niezapomniany nastrój, który sprawia, że podczas spożywania posiłków (pysznych) ma się wrażenie, jakby się było na pokładzie luksusowego statku.

Platamonas to typowo turystyczna miejscowość, ale to, co ją wyróżnia, to nieczynna linia kolejowa biegnąca wzdłuż wybrzeża, która łączy ją z sąsiednimi miejscowościami. To zaniedbane torowisko służy teraz jako niezbyt wygodny deptak, a na jego końcu, tuż obok naszego hotelu, znajduje się tunel. Kiedyś jeździły nim pociągi, a teraz jest u jego wylotu po drugiej stronie góry powstała knajpa z plażą, która jak się dowiedzieliśmy, jest ulubionym miejscem celebrytów.

Podczas naszego pobytu postanowiliśmy także wybrać się na wycieczkę, by zobaczyć słynne Meteory, czyli klasztory w chmurach. Te imponujące obiekty są umieszczone na wierzchołkach gór, co robi niesamowite wrażenie. Jest ich ponad dwadzieścia, ale tylko kilka z nich można zwiedzać. Okazało się, że najbardziej zachwycający widok jest z zewnątrz, gdyż to ich wyjątkowe położenie sprawia wrażenie nierealności. Wewnątrz klasztorów, które mieliśmy okazję odwiedzić, zazwyczaj jest dość podobnie – graffiti od podłogi po sufit.


Oman – dzień ósmy – Abu Dhabi

Do południa musieliśmy opuścić hotelowy pokój, więc jeszcze raz skorzystaliśmy z kąpieli na dachowym basenie. Ponieważ nasza uszkodzona walizka nie nadawała się do intensywnego przemieszczania po mieście, wpadliśmy na pomysł, żeby od razu z hotelu pojechać na lotnisko i zostawić ją w przechowalni. Ten plan się udał i z lotniska już uwolnieni od uciążliwego tobołu mogliśmy zaliczyć jeszcze dwie atrakcje w Abu Dhabi, ponieważ lot był dopiero wieczorem. Dosyć blisko znajdowało się wcześniej wyszukane przez nas Narodowe Akwarium Abu Dhabi. W ogromnym centrum handlowo-rozrywkowym trafiliśmy do obiektu, w którym eksponowane w ogromnych zbiornikach były ryby i inne morskie żyjątka. Ekspozycja była nieco kiczowata, ponieważ umieszczone w akwariach artefakty wyraźnie wyglądały na sztuczne, zrobione z jakiegoś plastiku lub innego materiału, ale mimo tego było kilka ciekawych obiektów. Akwarium posiadała też oszklony tunel, którym przemieszczając się od góry otaczały nas ryby i inne stwory. 

Wykupiliśmy bilet, który pozwalał na zwiedzenie również zaplecza obiektu. I był to strzał w dziesiątkę, ponieważ przewodnik pokazał nam, jak funkcjonuje akwarium. Oprócz tego zobaczyliśmy, w jaki sposób przygotowuje się zwierzęta do wpuszczenia do ekspozycji i jak wygląda szpital dla chorych lub okaleczonych zwierząt, głównie były to żółwie morskie. W międzyczasie też udało się w końcu napić dobrej kawy, bo w akwarium znajdowała się kawiarnia z normalnym ekspresem. 

Stamtąd niedaleko było już do Wielkiego Meczetu Szejka Zajida, do którego jednak trzeba było podjechać taksówką, bo innej możliwości nie było. Na samym wjeździe spotkała nas niespodzianka, ponieważ wokół meczetu przeleciało kilka samolotów wypuszczając za sobą kolorowe smugi w barwach Emiratów. Dzień wcześniej odwiedziliśmy meczet w Muscacie i wydawało nam się, że jest olbrzymi, ale przy tym w Abu Dhabi był wydawał się niewielki. Wejście do niego było przez podziemne przejście w galerii handlowej. Należało pobrać wejściówkę – wcześniej przez internet albo na miejscu. Wędrówka długimi korytarzami, kontrola stroju i bagażu, a potem jeszcze długi przejazd ruchomymi chodnikami i w końcu lądujemy na dziedzińcu meczetu. 

Ten jest gigantyczny i przepiękny, zbudowany z białego marmuru. Trafiamy tam akurat w momencie zachodu słońca, więc jest jeszcze piękniejszy niż w trakcie słonecznego i upalnego dnia. Można go zwiedzać, są nawet wyznaczone specjalne punkty, z których można zrobić ciekawe ujęcia. Po zachodzie słońca jest podświetlany, co też robi niesamowite wrażenie. Jego ogrom przytłacza, ale nie jest przeładowany, wnętrza są proste, zdobione olbrzymimi kaflami pomalowanymi w piękne roślinne wzory. Jest też oczywiście monstrualny dywan i ogromne żyrandole. Obejście go zajęło ponad godzinę. 

Wracając do galerii zatrzymaliśmy się jeszcze na pizzę i był to już nasz ostatni punkt programu. Niezawodną taksówką wróciliśmy na lotnisko i tam pozostała tylko odebranie bagażu z przechowalni, lekkie przepakowanie, odprawa i czekanie na lot do Katowic.

Wszystko odbyło się w miarę punktualnie i po godzinie 1 w nocy wylądowaliśmy na lotnisku Pyrzowice. Tu nastąpił szok termiczny, ponieważ różnica temperatury wynosiła około 30 stopni. Jeszcze tylko podróż do Wrocławia i w ten sposób zakończyliśmy naszą krótką, ale ciekawą i intensywną wyprawę do kolejnego kraju na Bliskim Wschodzie. W Omanie jest jeszcze trochę do odwiedzenia, może kiedyś uda się przyjechać tu na dłużej.

Oman – dzień siódmy

Rano po pysznym i obfitym śniadaniu w hotelu, pakujemy manele i ruszamy (jeszcze autem) na zwiedzanie wielkiego meczetu sułtana Qaboosa. Dojeżdżamy tam po niedługim czasie i okazuje się, że jest to naprawdę imponująca budowla – na ogromnym obszarze znajduje się sam meczet i okalające go przyległości: trawniki, fontanny, systemy nawadniania itp. rzeczy. Sam meczet jest piękny, prosty, króluje w nim symetria, jest zbudowany z piaskowca, więc ma żółtawy odcień. W środku gigantyczny dywan i żyrandole, szczególnie jeden z nich ważący ponad 8 ton zrobiony z setek tysięcy kryształków Swarovskiego. Zwiedzamy go i po zakończeniu idziemy na darmową kawę i daktyle, którą serwują panie opowiadające o obiekcie i chętnie odpowiadające na wszelkie pytania z nim związane. Przysuwają do nas duże mobilne wentylatory, bo siedzimy na dworze i jest potwornie gorąco, częstują kawą i daktylami. 

Spędzamy tam trochę czasu, po czym jedziemy do największej galerii handlowej w Maskacie. Jest rzeczywiście gigantyczna, samo jej przejście zajmuje sporo czasu. Oglądamy sobie sklepy i zaglądamy do miejscowego Carrefoura. Robimy drobne zakupy i wracamy na parking, gdzie nasze auto rozgrzało się do temperatury 45 stopni Celsjusza.

Przed jego oddaniem musimy je jeszcze umyć, więc ruszamy poszukiwać myjni. Okazuje się to niezbyt proste, ale w końcu znajdujemy taką, gdzie w ciągu około 40 minut umyją nam auto wewnątrz i na zewnątrz. Zostawiamy je tam i idziemy do pobliskiej budy Hindusów, żeby coś zjeść. Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach dostajemy z powrotem czyściutkie MG płacąc za usługę jakieś 40 zł.

Teraz pozostała już tylko droga na lotnisko, która jak się okazało wcale nie była prosta, ponieważ dojeżdżając do niego kilka razy pomyliliśmy pasy i nie mogliśmy trafić na właściwy, który doprowadzi nas do miejsca, gdzie zwraca się wypożyczone samochody. W końcu się udało i po oględzinach auto zostało przyjęte, formalności załatwiliśmy również w biurze, gdzie je wypożyczyliśmy i pozostało tylko nadanie bagażu, odprawa i czekanie na samolot do Abu Dhabi. Lotnisko w Maskacie jest również gigantyczne, bardzo nowoczesne i czyściutkie. Podłogi lśnią i można się w nich przeglądać, a przemieszczanie się ułatwiają ruchome chodniki. Ciekawym rozwiązaniem jest gate, po przekroczeniu którego nie idzie się od razu do samolotu, ale do jeszcze jednej poczekalni i tam czeka na samolot.

Po niecałej godzinie byliśmy znowu w Abu Dhabi. Był wieczór i oczywiście bardzo gorąco Ruszyliśmy znanym już autobusem do hotelu, gdzie już spędziliśmy noc na początku wyprawy. Niestety było już zbyt późno, żeby zażyć kąpieli na dachowym basenie, została tylko kolacja w znanym już Spicy & Fresh.

Oman – dzień szósty

Rano jemy śniadanie podane przez Aliego i jego żonę, pakujemy się, robimy z nim pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w drogę do Muscatu. Znowu dość spory odcinek przebiega po szutrach, ale nasz MG 4×4 doskonale sobie z nim radzi (jedynie paliwa ubywa dość szybko – na szczęście tutaj to nie problem, bo ceny są śmieszne). Do Muscatu prowadzi już autostrada, po drodze zatrzymujemy się na tankowanie i mrożoną kawę. W stolicy Omanu kierujemy się od razu do zarezerwowanego dzień wcześniej hotelu Golden Tulip Headington. Z opisu na booking.com wynika, że jest oddalony o niecałe kilometr od centrum. Ale centrum czego? Jak się okazuje, to zasadnicze pytanie. Docieramy tam wjeżdżając do miasta kilkupasmową autostradą, potem klucząc ulicami już do docelowego miejsca. Hotel położony jest w ciasnej zabudowie i żeby wjechać na jego parking, trzeba przeciskać się wąską ulicą między budynkami i zjechać pod ziemię, co przy gabarytach naszego auta nie jest proste. Meldujemy się w pokoju i idziemy sprawdzić basen na dachu. To kolejny hotel z taką atrakcją podczas naszej podróży.

Po południu ruszamy na poszukiwanie czegoś do jedzenia, ale okazuje się to niełatwe. Dzielnica, w której wylądowaliśmy, nazywa się Ruwi i jest oddalona od centrum Muscatu o około 16 km. Na miejscu są głównie sklepy ze złotem, dom handlowy i tego typu atrakcje. Znajdujemy jakąś pakistańską knajpę, w której trudno w ogóle się dogadać, w końcu jednak coś tam udaje się zamówić, jemy posiłek i idziemy powłóczyć się po sklepach. Robimy zakupy i wracamy do hotelu na wieczorne kości. To ostatnia noc w Omanie.

Oman – dzień piąty

Z Nizwy ruszamy klucząc wąskimi uliczkami wśród murów posesji, docieramy do głównych arterii miasta. Potem droga wygląda tak jak inne w Omanie – dobrej jakości dwupasmówka z niewielkim ruchem. Jedziemy widząc na horyzoncie całkiem spore góry. Po drodze robimy zakupy w sporym markecie. Wjeżdżając w góry droga zaczyna być coraz bardziej kręta i stroma, nadal jednak poruszamy się po dobrej jakości asfalcie. Jednak po jakimś czasie ten się kończy i wjeżdżamy na szutry. Przed wyjazdem czytaliśmy, że gdzieś w tym miejscu powinien stać punkt kontrolny decydujący o tym, jakim samochodem można tu wjechać. Nic takiego nie ma. Ciśniemy więc dalej i docieramy do pierwszego punktu widokowego na Jabel Shams (nazywany Wielkim Kanionem Arabii) – jest spektakularny, bo stojąc na brzegu urwiska mamy w dół jakieś 2 km. Widok niesamowity, wokół czarne skały. Przy zatrzymanych samochodach od razu pojawiają się kozy, jest też miejsce, gdzie miejscowe kobiety sprzedają turystom własne wyroby, głównie bransoletki.

Ruszamy dalej i po paru kilometrach docieramy do miejsca, gdzie zaczyna się trasa W6 – Balkony Walk. Parkujemy samochód i od razu pytamy się o możliwość noclegu gdzieś w pobliżu, ponieważ po drodze widzieliśmy kilka kampów – już przyjmujących ludzi, jak też takich dopiero budowie. Okazuje się, że możemy przenocować w domu miejscowych, którzy prowadzą mały punkt, w którym sprzedają napoje. Kobieta oferuje nocleg w swoim domu i odsyła nas do męża. Początkowe 50 OMR proponowane przez nią po rozmowie z mężem zamienia się w 30 OMR, z kolacją i śniadaniem w cenie. Warunki są spartańskie, ponieważ dostajemy nocleg dość dużym pomieszczeniu wyposażonym tylko w kanapę i dywany. Do spania będą śpiwory, ale to nam w zupełności wystarcza. Co ciekawe, to pierwsze miejsce na trasie – i jak się potem okaże jedyne – w którym nie ma klimatyzacji. Po klepnięciu noclegu ruszamy w trasę. 1,5-godzinny trekking w jedną stronę nie jest specjalnie męczący, ponieważ trasa, co ciekawe, prowadzi w dół. Idziemy sobie po skałkach wyznaczonym szlakiem podziwiając niesamowite widoki. Co jakiś czas spotykamy po drodze kozy, których jest tu całkiem sporo. Docieramy do opuszczonej wioski i nieprawdopodobne wydaje się, że ktoś tu kiedyś mieszkał. Domy zbudowane z kamieni scalonych nie wiadomo czym. Spędzamy tu chwilę napawając się widokiem i wracamy tą samą drogą. Teraz wędrówka prowadzi pod górę, jest trochę bardziej wymagająca i męcząca. Wracamy do punktu wyjścia i meldujemy się w domu naszego gospodarza Alego. Tam dostajemy całkiem smaczną kolację, podczas której z nim rozmawiamy, podziwiam też piękny zachód słońca nad górami i po partyjce kości idziemy spać. Noc do komfortowych raczej nie należy.

Oman – dzień czwarty

Wstajemy bardzo wcześnie, gdzieś po 5, żeby wspiąć się na wydmy i zobaczyć wschód słońca. Na zewnątrz dziwi nas spora wilgotność – z dachu naszego lokum kapie woda i stoją niewielkie kałuże. Wilgoć jednak ułatwia wspinanie się po stromych wydmach, ponieważ górna warstwa piachu jest twardsza. Wdrapujemy się na najwyższy punkt, żeby nic nie zasłaniało wschodu słońca i czekamy, ale zamiast wschodu podnosi się mgła i po chwili siedzimy w chmurze. Widoczność spada do kilku metrów, słońce gdzieś tam sobie wschodzi, ale go zupełnie nie widać. Po godzinie siedzenia na piasku wracamy do kampu i z dołu słońce już jest dobrze widoczne.

Idziemy na śniadanie, które swoją różnorodnością i obfitością przypomina wczorajszą kolację. Najedzeni pakujemy rzeczy i wsiadamy do auta – z pustyni będziemy musieli wydostać się sami. To, co w nocy wydawało mi się niemożliwe, w dzień przy normalnej widoczności nie jest już straszne. Jednak z duszą na ramieniu prowadzę auto, starając się nie wjechać w jakąś dziurę czy kamień, ale droga wydaje się dość czytelna. Czasem tylko zagadką jest, co się wyłoni zza wydmy, na którą się wspinamy. Rozpędzam się do przyzwoitej prędkości dorównując miejscowym kierowcom. Ruch o poranku jest dużo mniejszy niż ten wieczorny. Po kilkunastu minutach docieramy do miasta i z niego ruszamy w stronę Nizwy.

Po godzinie 13 docieramy do Nizwy, dawnej stolicy Omanu i jednocześnie jednego z najstarszych jego miast. Panuje tu spory ruch na ulicach. Jedziemy do wcześniej wytypowanego hotelu, przeciskając się przez wąskie uliczki. Nie mamy rezerwacji, ale okazuje się, że jest wolny pokój. Hotel Date Palm Inn  jest niesamowity, dostajemy dwupokojowy pokój czy właściwie apartament urządzony w dawnym stylu, z dywanami na podłodze i mnóstwem ciekawych artefaktów. Mieści się w budynku, który ma 300 lat. Prowadzą do niego piękne, ozdobne drzwi. Hotel ma też piękny ogród z palmami.

Instalujemy się w pokoju i niedługo potem ruszamy zwiedzić największą atrakcję Nizwy, jaką jest tamtejszy fort. Znajduje się zaledwie kilkaset metrów od naszego hotelu. Wstęp do zabytku kosztuje 5 OMR od osoby. Niemało. Ciekawe jest penetrowanie samej twierdzy z mnóstwem przejść, schodów i korytarzy. W środku znajdują się też niewielkie wystawy strojów, broni i innych zabytkowych przedmiotów. Spędzamy tam trochę czasu i z najwyższego punktu twierdzy obserwujemy zachód słońca.

Prosto stamtąd idziemy na słynny suk. Tam w dużej hali można nabyć omańskie słodycze, czyli głównie chałwę. Nie jest to jednak chałwa, do jakiej się przyzwyczailiśmy – to rodzaj budyniu z różnymi dodatkami. W hali można też kupić warzywa, orzechy, kawę  i inne rzeczy. Ale nie ma daktyli! Okazuje się, że daktylowy targ jest w budynku obok. Tam w pojemnikach leżą różne odmiany tych owoców, jest ich mnóstwo. Każdego można spróbować i oczywiście zakupić te, które najbardziej smakują. Stamtąd ruszamy poszukać czegoś do jedzenia. Okazuje się to niezbyt proste, ale znajdujemy knajpę. Tam próbuję mięsa z wielbłąda – jest całkiem smaczne. Wracamy do hotelu, po drodze wymieniając pieniądze i podziwiając sklepy ze złotem. Wieczorna partyjka kości i idziemy spać. Rano jemy zamówione wcześniej, dość skromne śniadanie i ruszamy do kolejnego punktu programu, jakim jest słynny wąwóz Jabal Shams.