Jordania – dzień 4

Rankiem po ogarnięciu się po mokrej nocy poszliśmy na śniadanie, po którym Khaled zawiózł nas do Wadi Rum, skąd dobę wcześniej nas odbierał. Zamówił nam tam taksówkę, więc pożegnaliśmy się z sympatycznym i gościnnym Beduinem i wyruszyliśmy w stronę miasta Akaba przy granicy z Izraelem.

Miasto jest strefą wolnocłową i przy wjeździe do niego stoi punkt kontrolny, gdzie wybrane pojazdy, pasażerowie i ich bagaże są sprawdzani. Na miejscu mieliśmy około godziny do odjazdu autobusu w stronę Ammanu, więc korzystając z tej chwili poszliśmy na plażę, żeby choć zamoczyć nogi w Morzu Czerwonym. Wracając na dworzec autobusowy znaleźliśmy zupełnie przypadkiem po drodze sklep z alkoholem, gdzie ceny – jak na warunki jordańskie – były naprawdę korzystne. Wsiedliśmy w autobus, który przecinał kraj na północ jadąc główną autostradą. Widoki były niespecjalnie ciekawe – skały albo piach, więc można było oddać się oglądaniu filmów, czytaniu książki albo po prostu chwilę pospać.

Podróż trwała ponad 5 godzin i wieczorem dotarliśmy do stolicy Jordanii Ammanu. Z dworca autobusowego postanowiliśmy taksówką dojechać do hotelu, ostro targując się o cenę przejazdu, ponieważ odległość nie było specjalnie duża. Pojazd był dość oryginalny – miał rozbitą przednią szybę (jak by kogoś potrącił), a szyba w bocznych drzwiach z tyłu w ogóle się nie zamykała. Natomiast hotel nieciekawy z zewnątrz,  wewnątrz okazał się całkiem niezły jak na cenę, którą za niego zapłaciliśmy. 

Po rozlokowaniu się w pokoju ruszyliśmy w miasto. Naprzeciwko hotelu stoją ruiny rzymskiego teatru – niestety było już późno i nie dało się do nich wejść. Za to ulice tętniły życiem – chodząc wśród niezliczonych stoisk z różnego rodzaju towarami natrafiliśmy na sklep z alkoholem ukryty między innymi i niespecjalnie oznaczony. Zakupiliśmy niewielkie ilości płynów na wieczór z powodu ich dość wysokich cen. Zrobiliśmy jeszcze krótki spacer po mieście zakończony bardzo obfitą  kolacją w lokalu serwującym kurczaki na różne sposoby. Porcje, które otrzymaliśmy, były gigantyczne i kosztowały niewiele. Potem pozostało już tylko udać się do hotelu i kłaść się spać.

Ostatni dzień rano to już jedynie niezbyt obfite śniadanie i taksówka na lotnisko – tak skończyła się krótka jordańska wyprawa i wróciliśmy z ciepłego o tej porze roku kraju do już dość zimnego Krakowa.

Zapraszam do obejrzenia filmu z wyprawy przygotowanego przez Barwina (Mariusz Barwiński). Niektóre wykorzystane zdjęcia (głównie te, na których jestem) są również jego autorstwa.

Jordania – dzień 3

Trzeciego dnia, w środę o świcie, wyruszyliśmy taksówką dalej na południe, w stronę Wadi Rum. Mieliśmy spędzić dobę na pustyni. Gdy dotarliśmy na miejsce, po niedługim oczekiwaniu pojawił się nasz arabski gospodarz Khaled, z którym się wcześniej umówiliśmy. Przekazał nas w ręce kilkunastoletniego chłopaka kierującego Toyotą, którą mógł jeździć pewnie jego dziadek. Zapakowaliśmy się na pakę pickupa i ruszyliśmy z maleńkiego miasteczka na pustynię do pierwszego punktu, którym była dawna siedziba filmowego Lawrence’a z Arabii.

Na miejscu stał oczywiście spory namiot z Beduinem serwującym herbatkę i sprzedającym różnego rodzaju pamiątki. Stamtąd pojechaliśmy wgłąb pustyni zatrzymując się w kilku niesamowitych miejscach, jak wydma z pomarańczowym piaskiem, przy skałach, gdzie znaleźć można rysunki zostawione przez wędrujące tamtędy kiedyś karawany czy też skałę w kształcie grzyba.

Po zaliczeniu tych nietuzinkowych atrakcji nasz młody kierowca zatrzymał się w załomie jednej ze skał, gdzie zaczął przygotowywać posiłek. Jak na swój wiek szło mu bardzo sprawnie i po kilkudziesięciu minutach zaserwował nam kilka naprawdę smacznych dań. Po pustynnej uczcie odbywającej się na rozłożonym na ziemi dywanie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nasz przewodnik zostawił nas przed wejściem do kanionu, który mieliśmy przejść pieszo. Obiecał czekać samochodem po drugiej stronie – na szczęście słowa dotrzymał. Potem było jeszcze kilka atrakcji w postaci skalnego mostu, niesamowitych widoków z wysokiej wydmy na łączące się dwa kolory piasku na pustyni czy skały nazywanej kura i jajko.

Dotarliśmy do obozu, w którym mieliśmy nocować. Przydzielono nam mały domek-namiot z wygodnymi łóżkami i jednym gniazdkiem elektrycznym. W obozie można było też skorzystać z toalety, a jeśli ktoś miał taką potrzebę – również z prysznica. Trzeba pamiętać, że woda na pustyni jest dobrem rzadkim i cennym, dlatego należy jej używać oszczędnie i rozważnie. Po niedługim odpoczynku Beduini zaprosili nas na kolację do dużego namiotu, gdzie płonęło już palenisko – ogień tworzył przyjemny nastrój. Przygotowanych było kilka różnych, przepysznych potraw. Parzyła się oczywiście herbatka, można także było skorzystać z shishy (za opłatą). Siedząc tak w międzynarodowym towarzystwie raczyliśmy się smacznymi daniami, zapaliliśmy shishę i poszliśmy spać. Ponieważ niebo było pochmurnie, noc była naprawdę czarna i nie było kompletnie nic widać – nie zobaczyliśmy więc rozgwieżdżonego, pustynnego nieba. Panuje tu też niesamowita cisza. Położyliśmy się spać, a w nocy nastąpiło coś, czego kompletnie się nie spodziewaliśmy – zaczął padać deszcz! Barwin, który spał koło okna i chciał wysuszyć sobie buty, niestety obudził się jeszcze bardziej mokry, ponieważ przez okno do środka wlała się woda.