Kreta 2011

Podróż rozpoczęliśmy z półgodzinnym opóźnieniem – wg pierwszego oficera powodem była przebudowa wrocławskiego lotniska. Kiedy wreszcie wznieśliśmy się w powietrze, mieliśmy dwa miejsca przy oknach. Niestety – z przodu i z tylu towarzyszyły nam dzieci umilając podróż swoimi piskami, krzykiem i łupaniem zasłoną okna. Nie pomogło zapięcie towarzystwa w pasy z powodu turbulencji praktycznie przez cały lot, który przypominał jazdę samochodem z uszkodzonym zawieszeniem po polskich drogach. Tylko z prędkością 900 km/h i na wysokości 12 kilometrów. Prywatne linie lotnicze Yes Airways oprócz miłych stewardess nie proponowały niczego, co umiliłoby lot – wszelkie napoje i przekąski były płatne, a szczytem były kanapki po 16 zł!


Po półtorej godzinie samolot zaczął obniżać pułap, a naszym oczom ukazał się błękit morza otaczającego wyspę. Podejście do lądowania odbywa się od strony morza i siedząc po prawej stronie ma się wrażenie wodowania. Przyziemienie było dość gwałtowne, ale już po chwili kołowaliśmy po pasie lotniska w Heraklionie. Chwilę poczekaliśmy na bagaże i po raz pierwszy mieliśmy okazje zetknąć się z greckimi protestami – taksówkarze zablokowali drogę do lotniska i po kilkudziesięciominutowym czekaniu na pustym parkingu poszliśmy do autobusu stojącego jakiś kilometr dalej. Ruszyliśmy do hotelu, po drodze rozwożąc innych turystów, co zajęło mnóstwo czasu. Podziwu godne były umiejętności kierowcy kluczącego po wąskich uliczkach.


W końcu dotarliśmy do hotelu Horizon Beach w Stalidzie i po krótkich formalnościach otrzymaliśmy klucz do pokoju. Okazał się być całkiem duży, składał się z dwóch pomieszczeń – sypialni i jadalni-kuchni z dostawionymi dwoma łóżkami, toalety i dwóch balkonów. Jedyne zastrzeżenia  można by mieć do klimatyzacji zainstalowanej tylko w pomieszczeniu sypialnym. Na szczęście temperatury nie były na tyle wysokie, by nie dało się wytrzymać.


Czas na pierwszy posiłek. Jadalnia umiejscowiona jest w budynku z recepcją. Pojemniki z różnymi potrawami, z których nakłada się na talerze i wędruje do pomieszczenia jadalni z przepięknym widokiem na zatokę. Wybór jedzenia jest spory, zawsze coś z mięs, dużo warzyw, które polać można oliwą lub innym sosem. Do picia w dystrybutorach napoje o różnych smakach, a także piwo i dwa rodzaje wina. Na deser zjeść można arbuza (zawsze), melona, do wyboru są też  lody w trzech smakach. Obsługa ogranicza się do wskazania wolnego stołu, ułożenia na nim sztućców i sprzątania po jedzeniu. Jest bardzo sprawna i mimo mniejszej liczby miejsc niż gości, tylko 3 razy zdarzyło nam się czekać kilka minut na zwolnienie się stolika. Potraw nie brakuje, kiedy w którymś z pojemników coś się kończy za chwilę jest uzupełniane. Śniadania to wędliny, zawsze coś z jaj (jajecznica, omlet albo po prostu gotowane jajka), przepyszny, gęsty jogurt, z którym można zmieszać np. płatki śniadaniowe lub bakalie czy dżemy. Podawane są też pyszne cytrusy w postaci pomarańczy i grejpfrutów – białych i różowych. Na obiad zawsze kilka mięs do wyboru, jakieś greckie specjały (zapiekanki, mięso czy szaszłyki), kolacje podobnie.

Widok z hotelu na zatokę.

Pierwsze dni to totalne lenistwo – czas między posiłkami spędzamy leżąc przy basenie albo kąpiąc się w nim. Tu zastrzeżenie co do wyposażenia – zbyt mało leżaków w stosunku do chętnych, jak też ich stan wzbudza wątpliwości. Podobnie jest z parasolami – za mało, każdy inny i w fatalnym stanie. Ciekawostką jest też słona woda w basenie. Hotel nie dysponuje własną plażą – w pobliżu jest jedynie niewielki pomost, z którego można wskoczyć lub zejść po zdezelowanej drabince do morza – czystego, ciepłego i w pięknym kolorze. Powyżej basenu umiejscowiony jest bar all inclusive. Jest w pełni samoobsługowy, barman ogranicza się do mycia szklanek (właściwie plastikowych kubków) i podawania lodu. Można u niego zamówić drinki płatne i jedzenie. Tu kolejne zaskoczenie – proponowane alkohole są… niesmaczne. Do wyboru jest ouzo (jeśli ktoś lubi smak anyżu), wódka (ohydna), brandy o smaku migdałowym (po zmieszaniu z równie niedobrą colą powstawał w miarę znośny napój; sprawdzało się też jako dodatek do kawy – równie niedobrej) – to najmocniejsze alkohole – 30% każdy. Piwo niezbyt smaczne, wino białe w miarę zdatne do picia, natomiast różowe to dramat. Takiego kwacha jeszcze w życiu nie piłem! Podejrzewam, że były to najtańsze dostępne na wyspie produkty – wino w 20-litrowych kartonach podłączonych do nalewaka. Pod tym względem totalne rozczarowanie.

Kiedy leniuchowanie znudziło się nam, postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Ponieważ ceny wycieczek wydawały się horrendalne, w przypadku czterech osób najrozsądniejszym sposobem wydawał się samochód – zwłaszcza że wypożyczalni pojazdów było w pobliżu pod dostatkiem. Spacerując po Stalidzie wstąpiliśmy do jednej z nich. Uprzejmy pan obliczył koszty wynajęcia małego auta na 3 dni – 30 euro za dobę. Wydawały się całkiem rozsądne. Benzyna oczywiście we własnym zakresie. Auto miałem odebrać wieczorem kolejnego dnia. Kiedy się po nie pojawiłem okazało się, że jeszcze go nie ma i najlepiej przyjść rano. Tak też uczyniłem i rankiem ponownie pojawiłem się w wypożyczalni. Po krótkich formalnościach okazało się, że oprócz kwoty ustalonej wcześniej należy zapłacić po 20 euro ubezpieczenia za dzień i dodatkowo firma dla zabezpieczenia ew. strat kopiuje kartę kredytową. Cudownie – szkoda, że człowiek wyliczający wcześniej koszty słowem o tym nie wspomniał, natomiast nie zapomniał o pobraniu zaliczki, która w przypadku rezygnacji z auta przepadała. Co było robić – z bólem serca nadwyrężyłam kartę kredytową i po kolejnych 40 minutach czekania odebrałem żółtego Fiata Pandę, który stał się na trzy dni naszym wycieczkowym wehikułem. Miał pusty bak i wytłuczone przednie zawieszenie, nie posiadał za to wspomagania kierownicy. Klimatyzacja działała, więc czym prędzej odwiedziłem najbliższą stację benzynową i w końcu z opóźnieniem wyruszyliśmy zwiedzać wyspę. W hotelu dzień wcześniej zamówiliśmy suchy prowiant, ponieważ opuścimy obiad. Przygotowali dla nas kanapki, wodę, warzywa i cytrusy – całkiem tego sporo.

Dzień pierwszy zwiedzania – Heraklion i Knossos. Do stolicy wyspy można dostać się na dwa sposoby – albo tzw. narodową autostradą, albo krętymi drogami biegnącymi wzdłuż linii brzegowej. Wybraliśmy (przypadkiem) ten drugi sposób i podziwiając piękne widoki dotarliśmy do Heraklionu. Miasto całkiem spore, z normalnymi drogami ale też wąskimi uliczkami centrum wypchanymi do granic możliwości zaparkowanymi skuterami i samochodami. Pojechaliśmy według drogowskazów prowadzących na centralny parking – budynek w centrum starego miasta, gdzie przy wjeździe zostawia się samochód, oddaje kluczyki parkingowemu, a w zamian otrzymuje się plan miasta z zaznaczonym miejscem, w którym się aktualnie znajdujemy. Bardzo to wygodne.

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do muzeum archeologicznego, które wg przewodnika należy odwiedzić na początku. Tam bowiem znajdują się najcenniejsze obiekty pochodzące z wykopalisk na wyspie. Przewodnik opisywał, co w której sali się znajduje, a tymczasem okazało się, że sala jest… jedna! Tam zebrano to, co najcenniejsze, a reszta muzeum była w remoncie. Rozczarowanie było spore, ale na szczęście udało się zobaczyć dysk z Fajstos, figurkę kobiety z wężami i inne interesujące eksponaty. Z muzeum poszliśmy do starego portu, gdzie góruje wenecka twierdza, która… również  była w remoncie, więc nie można było jej zwiedzać. Pospacerowaliśmy chwilę w upale i poszliśmy w stronę centrum odwiedzając po drodze kilka sklepów z pamiątkami. Ponieważ czasu zostało sporo, pojechaliśmy do najsłynniejszego miejsca Krety – wykopalisk w Knossos. Leżą tuż pod Heraklionem. Zajmują spory obszar, a zwiedzanie ich latem, w upale, to koszmar. Najbardziej pocztówkowy obiekt wygląda, jakby został postawiony niedawno.

Kolejny dzień to wyprawa na południe. Pierwszy przystanek to najstarsze drzewo wyspy, pod którym można usiąść w kawiarni czy kupić pamiątki lub coś do picia – bo znowu grzało niemiłosiernie. Panie sprzedające miód i nalewki na jego bazie chętnie częstują próbkami wyrobów. Zobaczyliśmy też ciekawy sposób chłodzenia arbuzów.

Kierowaliśmy się w stronę atrakcji, jaką jest jaskinia, w której podobno na świat przyszedł Zeus. Podziwiając piękne krajobrazy, po drodze trafiliśmy na inną atrakcję – muzeum homo sapiens. Obiekt w sposób chwilami niezbyt poważny pokazuje historię ludzkości – od jaskiniowców po rakiety kosmiczne. Na miejscu oczywiście sklepik z pamiątkami i kawiarnia z pyszną kawą.

W końcu dotarliśmy do jaskini Zeusa, a właściwie pod nią, bo z parkingu trzeba się było trochę wspinać. Co bardziej leniwi turyści korzystali z podwózki osiołkami. W samej jaskini ciekawie i przede wszystkim chłodno, co przy upale panującym na zewnątrz miało swoje dobre strony.

Kolejny punkt wycieczki to miejscowość Elounda, a właściwie leżąca w jej pobliżu wyspa Spinalonga. To miejsce, które przez wiele lat było kolonią trędowatych i tam przywożono ludzi dotkniętych tą chorobą. Dostać się na nią można jedynie drogą wodną przy pomocy regularnie kursujących statków z portu w mieście. Na wyspę popłynęliśmy z Natalką, bo reszta rodziny obawiała się choroby morskiej. Również zasoby gotówki powoli malały. Po dopłynięciu mieliśmy trochę czasu na obejrzenie wyspy. Robi niesamowite i nieco przerażające wrażenie kiedy pomyśli się, kto tu przebywał – czasem aż do śmierci.

Trzeci dzień podróży po Krecie to Cretaquarium – nowoczesne akwarium z ponad 200 gatunkami morskich zwierząt z regionu Morza Śródziemnego. Świetna atrakcja i możliwość obejrzenia z bliska często dość dziwnych gatunków morskich zwierząt, w tym wielu ryb, rekinów czy żółwi. I to był ostatni dzień podróżowania po wyspie wypożyczoną Pandą.

Pozostałe do końca dni spędziliśmy na leniuchowaniu i kąpielach w hotelowym basenie, jak też w morzu. Cały czas grzało niemiłosiernie.