Tunezja 2009

Wypłowiała i zakurzona – takie jest pierwsze wrażenie podczas podróży z lotniska. Wszystko jakby lekko przykurzone, bez śladu występowania wody. Naszą przygodę z Tunezją zaczęliśmy już w styczniu wykupując wczasy z oferty tour operatora Selectours w biurze Orange Travel. Rozpieszczeni zeszłorocznym luksusem wybraliśmy opcję all inclusive. Do Afryki zabrał nas tunezyjski Boeing linii Karthago, który pojawił się we Wrocławiu z półgodzinnym opóźnieniem. Podobnie jak rok temu, pierwszy kontakt z odległym krajem nastąpił już na pokładzie samolotu obsługiwanego przez tunezyjską załogę – dwóch śniadych stewardów i dwie stewardesy, z których ta ważniejsza mogła kojarzyć się z surową nauczycielką jakiegoś trudnego przedmiotu, druga natomiast była całkiem urodziwa. Na pokładzie zjedliśmy skromne, ale pyszne śniadanko. Lotnisko w Monastyrze nie zrobiło jakiegoś wielkiego wrażenia – może tylko podejście do lądowania od strony morza, a więc przyziemienie tuż nad falami, było emocjonujące.

Po wypełnieniu papierów wizowych na lotnisku i spotkaniu z przedstawicielką biura, klimatyzowany autobus zabrał nas w drogę do hotelu. Chwilę to trwało, ponieważ hotel Kilma był ostatni na trasie, w miejscowości Hammamet, oddalonej od Monastiru o jakąś godzinę drogi. W jej trakcie mogliśmy zobaczyć Tunezję prawdziwą. Piszę zobaczyć, a nie podziwiać, bo kraj wygląda na dość ubogi. Niedokończone budowy, stare auta na ulicach, a za miastem pola orane przy pomocy pługa ciągniętego przez konia. Wałęsające się stada wychudzonych kóz i gdzieniegdzie sterty śmieci dopełniały obrazu. Jechaliśmy autostradą, na której ruch był niezbyt wielki, ale droga całkiem równa.

W hotelu Kilma (co w języku arabskim oznacza słowo) czekała na nas Monika – rezydentka biura. Dostaliśmy karty chipowe na pobieranie napojów z baru i klucze do pokojów. Te były skromne, ale czyste i schludne, z wygodnymi łóżkami, telewizorem i lodówką. Do tego klimatyzacja działająca w jednym lepiej, w drugim gorzej. Nam trafiły się pokoje z oknami z boku budynku i z tego powodu dochodziły naszych uszu hałasy z hotelu obok. Widok z miniaturowych balkoników też nie był zachwycający, ale hotel położony jest w drugiej linii od brzegu, więc nie można było spodziewać się morza w zasięgu wzroku. Między hotelowymi budynkami znajdowały się dwa spore baseny połączone kanałami  z wyspą pośrodku. Wokół nich parasole na trawniku, stoliki i krzesełka. I tu pierwsze zaskoczenie – za leżaki przy basenie trzeba zapłacić 2 dinary tunezyjskie + 2 za materac. Jak na all inclusive dość dziwne.

Tunezja01
Hotel Kilma.

Pora na pierwszy obiad. Przy wejściu na stołówkę poproszono nas o karty, które otrzymaliśmy podczas zameldowania i zaprowadzono do stolika. Stołówka samoobsługowa, więc można się przejść i wybierać spośród wielu potraw. Ryby, drób, warzywa, potrawy regionalne – wszystkiego sporo. Do picia butelkowana woda mineralna lub miejscowe wino – bardzo smaczne. Do obiadów i kolacji podawano również przepyszne owoce – arbuzy, melony i brzoskwinie. Czasem śliwki. Miłośnicy słodkości mogli wybierać spośród kilku rodzajów ciast z kremami, budyni, tart i babeczek. Rano do picia kawa, herbata (zielona miętowa albo earl grey), mleko i soki – cytrynowy lub pomarańczowy. Pieczywo to bagietki i słodkie rogaliki oraz bułeczki – tu widać ukłon w stronę francuskich gości stanowiących połowę wypoczywających – reszta to Polacy i pojedynczy Algierczycy, Tunezyjczycy czy Włosi. W barze all inclusive serwowano miejscowe odpowiedniki alkoholi, z których najlepszy okazał się gin. Spróbowaliśmy też mocnego, pomarańczowego likieru Cedratine i słodkiego wina Muscat. Z beczki do małych kufelków nalewano miejscowe, lekkie piwo Celtia, drinki zaś podawano w plastikowych kubkach.

Nowością dla nas byli animatorzy – ubrani w jednakowe, żółte koszulki młodzi chłopcy, których zadaniem jest dostarczanie rozrywki hotelowym gościom, rozruszanie ich, proponowanie bardziej aktywnych form wypoczynku. Także rozmowy, zagadywanie itp. Nino, Filipo, Bomba, Momo czy Simo co chwilę proponowali coś do roboty – w basenie można było poćwiczyć aerobik, pograć w piłkę wodną czy koszykówkę. Poza nim porzucać strzałkami w darta, zagrać w boulle, postrzelać z łuku itp. Czasem przysiadali się do stolików żeby pogadać (po angielsku czy francusku – znajomość języków wśród Tunezyjczyków jest imponująca), wypić kawę czy zagrać w karty. Nino udzielał nam lekcji języka arabskiego, do tego sporo dowiedzieliśmy się o samej Tunezji. Dwie dziewczyny-animatorki – Fifi i Joujou – cały dzień zajmowały się dziećmi w mini klubie. Wieczorem wszyscy zmieniali koszulki na czarne (lub przebierali się w różne, czasem dziwne stroje) i na małej, ale w pełni profesjonalnej scenie obok basenu (wyposażonej w reflektory, nagłośnienie, efekty dymne i świetlne) były tańce, dyskoteka dla dzieci czy losowania bingo. Prezentowane też były prawdziwe przedstawienia – z dekoracjami kostiumami, w których animatorzy zamieniali się w aktorów – trzeba przyznać – całkiem niezłych. Mieliśmy okazję zobaczyć  magic light, w którym w świetle ultrafioletowych lamp przebrany w specjalne, fluorescencyjne stroje team przedstawiał zabawne scenki w rytm znanych mniej lub bardziej przebojów. Uśmialiśmy się do łez przy komicznych skeczach, a szczytem ich możliwości był musical Grease, w którym śpiewali z playbacku i tańczyli. Chłopcy cały czas dbali, żeby nikt się nie nudził – prosili do tańca, żartowali, ale przy tym nie byli nachalni i nic nie było na siłę. Widzieliśmy też występ fakira i iluzjonisty. Bezskutecznie próbowaliśmy sił w bingo i loteriach pod nazwą tombola. Nagrodami w nich były pamiątki w postaci tam-tamów, fajek wodnych, małych dywanów czy pluszowych wielbłądów.

Niezwykle istotnym elementem pracy hotelowych instruktorów k-o był taniec w takt bliżej niezidentyfikowanego, lokalnego przeboju. Kiedy z głośników dobiegały jego pierwsze takty, większość wypoczywających zrywała się na nogi i tańczyła w jego rytmie. Z boku wyglądało to jak jakiś rytuał odprawiany kilka razy dziennie – śmieszny i sympatyczny. Była też druga, tańczona wieczorem – tutaj można ją obejrzeć w wykonaniu animatorów i hotelowych gości. Trzecia, najrzadziej tańczona piosenka (na ogół po zakończeniu wieczornego programu) wyglądała tak.

Tunezja02
Animatorzy z hotelu.

Oprócz hotelu jest też oczywiście czyste i dosyć słone morze, do którego trzeba dojść kawałek drogą wzdłuż kanału burzowego – sądząc po jego rozmiarach burze i opady  (w porze deszczowej – między listopadem a marcem) mają tu gigantyczne. Na plaży stoją parasole, a pan ustawia obok nich leżaki – tym razem darmowe, choć wyciąga rękę po bakszysz. Na plaży ktoś co chwilę chce coś sprzedać – chusty, koraliki, wisiorki czy orzeszki. Można też polatać nad plażą na spadochronie, popływać na różnorakich urządzeniach ciągniętych przez motorówkę, jak też dosiąść konia czy wielbłąda. Za kanałem burzowym położone jest osiedle pięknych domków letniskowych otoczonych szpalerami palm. Na jego terenie znajduje się samoobsługowy sklep spożywczy.

Tunezja03

Można oczywiście zobaczyć trochę więcej Tunezji – od tego są wycieczki fakultatywne. Najatrakcyjniejsza, ale jednocześnie najdroższa, jest dwudniowa wyprawa na Saharę (180 dinarów, czyli jakieś 100 euro). My pozwoliliśmy sobie na odwiedziny pobliskiego miasta Nabeul, gdzie najpierw zwiedziliśmy manufakturę, gdzie ręcznie produkuje się przepiękną ceramikę. Potem mogliśmy zobaczyć również ręczną produkcję dywanu jak też obejrzeć kilka gotowych już wykonanych m.in. z jedwabiu (dywan zmieniający kolor). Potem trafiliśmy na medinę (czyli stare miasto), gdzie mieści się tradycyjny tunezyjski targ, czyli souk. Tam ciężko turystom opędzić się od nachalnych sprzedawców, z którymi, jeśli zdecydujemy się coś kupić, należy się ostro targować – wtedy cena np. pięknej, skórzanej torebki z 75 spada do 18 dinarów. Oczywiście zostajemy ich przyjaciółmi, robimy wspólne zdjęcia i praktycznie doprowadzamy ich do bankructwa. W Nabeul byliśmy też w firmie szyjącej skórzane wyroby z mięciutkiej i lekkiej skóry, ale podobnie jak na dywany, chętnych nie było. Spacerując zobaczyliśmy też kawałek miasta. Natomiast ruchomy souk przyjeżdżał do hotelu w każdy wtorek i zakupy można tam było zrobić przez cały dzień.

Tunezja04
Tunezja05
Tunezja06

Razem z Natalką pojechaliśmy na wycieczkę do stolicy Tunezji – Tunisu. Po godzinie jazdy autobusem zwiedzanie zaczęliśmy od muzeum Bardo, mieszczącym się w dawnym pałacu bejów, gdzie wystawiane są mozaiki i rzeźby ocalałe ze starożytnych domów Rzymian, niektóre mocno zniszczone przez Wandalów (tych historycznych). Z muzeum pojechaliśmy do centrum, gdzie przeszliśmy przez tutejszą medinę z nieodłącznym targiem, mieszczącym się w długiej, bardzo wąskiej uliczce. Potem był obiad, a po nim zwiedzanie ruin Kartaginy. Ostatnim odwiedzonym miejscem było wyglądające jak z bajki miasteczko Sidi Bou Said, gdzie przespacerowaliśmy się urokliwą uliczką i mogliśmy podziwiać panoramę zatoki, nad którą położony jest Tunis. W trakcie jego objazdu pani przewodnik opowiedziała nam o nim mnóstwo interesujących rzeczy – zarówno dotyczących historii, jak i współczesności. Na kolację wróciliśmy do hotelu. Wyprawa kosztowała 70 dinarów od osoby.

Tunezja07
Muzeum Bardo.
Tunezja08
Kartagina.
Tunezja09
Sidi Bou Said.

Na miejscu wybraliśmy się do nowego Hammametu Yasmine, z luksusowymi hotelami i portem jachtowym, jak też do jego starej, historycznej części z piękną mediną, będącą labiryntem uliczek otoczonych wysokim, obronnym murem z mnóstwem sklepów i sklepików. Obok niej trafiliśmy na muzułmański cmentarz, na którym w części z grobowcami, pochowany jest Bettino Craxi – włoski polityk i premier Włoch w latach 1983-1987. W obie części dosyć rozległego miasta pojechaliśmy żółtą taksówką za 5 dinarów. Cenę ustala się przed kursem z kierowcą – zawsze jakiś czeka przed hotelem.

Tunezja10
Nowy Hammamet – Yasmine.
Tunezja11

Jak to zwykle bywa czas na wakacjach płynie zdecydowanie za szybko i dwa tygodnie minęły nie wiadomo kiedy. Nadszedł czas powrotu i w czwartkowe południe opuściliśmy nasze pokoje. Po obiedzie pozostało jedynie czekanie na autobus, który zabrał nas na monastyrskie lotnisko. Czwartki są w Tunezji dniami polskimi, więc nawet lotniskowe komunikaty podawano w naszym języku. O 19:30 siedzieliśmy już w samolocie i niedługo potem zobaczyliśmy piękną Tunezję z góry. Dość szybko zapadła ciemność  i atrakcją lotu stały się wychowywane bezstresowo dzieci generujące mnóstwo hałasu na pokładzie. Z okien samolotu byliśmy świadkami trwającej burzy, która jak się potem okazało, mocno zdemolowała Rzym. Kiedy koła tunezyjskiego Boeinga dotknęły polskiej ziemi, krople deszczu na szybach przypomniały nam, gdzie jesteśmy. Jeszcze tylko półgodzinne czekanie na bagaż, taksówka do domu i wakacje 2009 spędzone we wspaniałym miejscu przeszły do historii.

Tunezja12
Hotel Kilma nocą.

Turcja 2008

Nadszedł czas na pierwsze  rodzinne wakacje w miejscu, gdzie latem temperatura jest adekwatna do pory roku. Za namową pani z biura podróży wybór padł na Turcję . Wybraliśmy hotel Saritas w Alanyi z oferty firmy Alfastar i 13 sierpnia wraz z walizami (pilnując czujnie ich wagi przy pakowaniu) stawiliśmy się na wrocławskim lotnisku. Po załatwieniu wszystkich formalności wylądował Boeing tureckich linii lotniczych Sun Express i zabrał nas na pokład. Lot samolotem zrobił spore wrażenie na dzieciach, szczególnie start i wciskające w fotel przyspieszenie.
Około godziny 21 wylądowaliśmy w Antalyi na tureckiej riwierze. Pierwszy szok, to uderzająca fala gorącego i wilgotnego powietrza, jaka uderzyła nas po otwarciu drzwi klimatyzowanego samolotu. Również lotnisk, w porównaniu z wrocławską miniaturą, robiło spore wrażenie swymi rozmiarami. Po załatwieniu formalności i obligatoryjnym zakupieniu wiz (10 euro lub 15 dolarów) poszliśmy na parking szukać autobusu mającego zabrać nas do hotelu. Na lotniskowym parkingu autobusów stały setki, jeśli nie tysiące. Pilotujący nas rezydent podczas trwającaj około 1,5 godziny podróży opowiedział nam trochę o zwyczajach panujących w Turcji. Po drodze zastosował znany chwyt rezydentów i autobus zatrzymał się przy sklepie i budce z kebapami. To oczywiście nie był przypadek. W sklepie nie było cen przy żadnych towarach, a pan kasujący pytał tylko, w jakiej walucie płacisz i mniej więcej na oko oceniał zawartość koszyka. Spróbowałem pierwszego doskonałego tureckiego piwa Efez, do tego kupiliśmy po kebapie (2,50 euro sztuka) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wtedy to rezydent poinformował nas dopiero o czekającej w hotelu kolacji – sprytnie. Autobus jechał wzdłuż morza oświetlanego księżycem w pełni. Dotarliśmy wreszcie do Alanyi – turystycznego miasta pełnego hoteli, dyskotek, knajp i gwaru. Mimo dość późnej godziny miasto tętniło życiem. W hotelu Saritas dostaliśmy pokój w trzecim budynku na ostatnim piętrze. Pokój niewielki z dwiema dostawkami, łazienką i toaletą, wyposażony w telewizor i klimatyzację. Do tego balkon na rogu budynku, z którego mogliśmy oglądać morze z jednej strony, a góry z drugiej.
W hotelu między budynkami znajdował się duży basen, mniejszy ze zjeżdżalnią oraz brodzik. Wszędzie rosła bujna, pięknie utrzymana zieleń – szczególnie urocze były hibiskusy.Posiłki jedliśmy w dużej, czystej stołówce, gdzie wybór potraw był ogromny, choć powtarzalny. Szczególnie upodobaliśmy sobie przepyszne arbuzy i od czasu do czasu próbowaliśmy bajecznie kolorowych ciast serwowanych po obiedzie i kolacji. Smakowała nam też turecka herbata. Na stołówce kelnerzy uwijali się błyskawicznie i niekiedy wybierając się np. po dodatkową porcję pieczywa można było nie zastać już swojego talerza. Oprócz posiłków na stołówce codziennie przed kolacją na placu obok stawał kucharz i pichcił różne specjały – kotlety z kurczaka, gyros, ryby itd. Bardzo wygodną rzeczą w opcji all inclusiv było korzystanie z wszelkiego jadła i napitków bez ograniczeń. Trzeba tylko nosić  na ręce opaskę, którą otrzymaliśmy podczas meldowania się w hotelu. Przy panujących w sierpniu temperaturach nawadnienie się było konieczne. Dzieci piły pięć rodzajów soków, dorośli korzystali głównie z piwa Efez i drinków mieszanych z lokalnych alkoholi i gazowanych napojów. Jednym z interesujących trunków była turecka anyżówka Raki, która w zetknięciu z lodem ścinała się na biało. Barmani nazywali ją turkish viagra. Wieczorem działała też kawiarnia przy wejściu do hotelu i do 23 wszystkie napoje były za darmo. Potem trzeba było płacić. W poniedziałki kierownictwo hotelu zapewniało tam atrakcje w postaci wieczoru tureckiego – tancerek i tancerzy bawiących gości – z obowiązkowym tańcem brzucha. Również przy wejściu działały: mały sklep spożywczy (z alkoholem), sklep z ciuchami i fryzjer. Na terenie hotelu czynna jest też turecka łaźnia hammam, na którą warto się skusić. Dwugodzinny program za 20 euro składał się z sauny, mycia w łaźni, masażu, maseczki na twarz i smarowaniu olejkami. Bardzo przyjemne dwie godziny – szczególnie warte polecenia świeżo przybyłym – ponoć opalenizna lepiej się trzyma.
Większość czasu spędziliśmy nad hotelowym basenem. Ponad 40 stopni w ciągu dnia (ponad 30 nocą) zmuszały do moczenia się w wodzie i picia. Czasem chodziliśmy nad morze, które było przy samym hotelu – trzeba było tylko przejść przez ulicę. Morze czyste i słone – można było sobie w nim poleżeć. Plaża niezbyt fajna – zamiast piasku drobny żwirek nagrzany do temperatury uniemożliwiającej chodzenie na boso. Na deptaku wzdłuż plaży zainstalowano urządzenia do ćwiczeń. Rosły też bananowce i można było natknąć się na jaszczurkę. Przy hotelowym basenie problemem przez cały pobyt były leżaki – ludzie zajmowali je zostawiając ręczniki wieczorem, albo nad ranem. Dochodziło do awantur z obsługą. Ponieważ mieliśmy z pokoju widok na basen, wiedziałem kiedy trzeba było zejść na dół i zająć leżaki. Niedaleko basenu, między śniadaniem a obiadem, pani na specjalnej blasze przygotowywała placki guzleme – z dwoma rodzajami nadzienia. Najlepiej popijać je dostępnym w dystrybutorach z napojami naturalnym jogurtem. Pani rzucało się na talerzyk co łaska. Zresztą zwyczaj pobierania napiwków, zwanych tipami, w Turcji jest powszechny i czasem denerwujący.
Kilka razy wieczorem wybraliśmy się na olbrzymi targ w centrum Alanyi. Dojazd zapewniają kursujące cały czas dolmusze (rodzaj małych autobusów). Na targu można kupić głównie podróbki ciuchów, perfum i zegarków. Są też oczywiście skóry i złoto, ale nie pojechaliśmy tam na zakupy i skończyło się na paru koszulkach, słodyczach i pamiątkach. Mniejszy targ rozkładał się obok hotelu w czwartki. Oczywiście obowiązkowe jest targowanie się ze sprzedawcą.
Zastanawialiśmy się nad wycieczką w jakieś piękne, tureckie okolice, ale temperatura zniechęcała do dalszych wojaży. Kilkanaście godzin w autobusie to nie przelewki. Zdecydowaliśmy się na dwie wyprawy – krótsze i bliższe. Jedna to zielony kanion, gdzie pływaliśmy statkiem po wodzie o niesamowitym, zielonym kolorze. Można się było wykąpać, napić, w cenie był też obiad. Druga wycieczka to rejs statkiem wokół Alanyi – dla kogoś, kto nie lubi kąpać sie w morzu – koszmar. 3 godziny, które możnaby zamienić w pół. Co chwila postój na kąpiel, posiłek. Nudne i męczące. Warto wiedzieć, żeby nie kupować wycieczek u rezydenta – dokłada swoją, często stuprocentową marżę. Znaleźliśmy w mieście biuro prowadzone przez Polkę, Mariolę i wujka. Bardzo sympatyczni ludzie, można pogadać, napić się herbaty i wybrać interesującą wycieczkę. Ceny normalne, a wiek dzieci naciągany jest w dół.
Tak minęły nam dwa tygodnie beztroskiego smażenia się w słońcu tureckiej riwiery. 27 sierpnia rano autobus zabrał nas z hotelu na lotnisko w Antalyi. Tam Wojtek zakupił pierwszą swoją pamiątkę z Turcji – figurkę doktora Octopussa z serii Spiderman – w wolnocłowym sklepie. Ja skusiłem się na alkohole w dobrej, wolnocłowej cenie. Po południu byliśmy już w domu. Przykrą pamiątką było niestety zapalenie ucha Natalki – skutek długotrwałego przebywania w wodzie.

Zobacz hotel na wakacje.pl

[slideshow id=3026418949601190753&w=426&h=320]