Gruzja – dzień 2

Po obfitym i pysznym śniadaniu w hotelu Wine Hills, miejscowym Uberem o nazwie Yandex dotarliśmy na miejsce, z którego odjeżdżają marszrutki w różnych kierunkach. Nas interesował kierunek Kazbegi, obecnie Stepancminda. Już po chwili zaczepił nas kierowca proponując podróż z trzema postojami. Dysponował 8-osobowym busem, a nas było tylko czterech. Musieliśmy więc zaczekać, aż dozbiera resztę. Po ustaleniu ceny za przejazd (20 lari od osoby), poszliśmy obejrzeć bazar znajdujący się tuż obok. Stragany uginały się pod ciężarem świeżych warzyw i owoców, różnorakich kiszonek czy gruzińskich słodyczy – czurczcheli. My zakupiliśmy czaczę, czyli tradycyjny bimber – opakowany w półlitrową plastikową butelkę po Pepsi, za całe 4 lari. Ponieważ kompletowanie pasażerów się przeciągało, zdążyliśmy jeszcze spróbować kwasu chlebowego i lokalnego piwa. Nadal brakowało jeszcze dwóch pasażerów, więc nasz kierowca zaproponował dopłatę po 5 lari od osoby. Zgodziliśmy się i w końcu ruszyliśmy w drogę.

Trasa wiodła Gruzińską Drogą Wojenną. Przez kilkadziesiąt kilometrów nic ciekawego się nie działo, aż do pierwszego postoju – sztucznego zbiornika wodnego Zhinvali. Przy nim na parkingu, z którego rozciągał się przepiękny widok na panoramę wody i gór, rozłożyło się kilkanaście straganów z różnym asortymentem. Po zakupie kilku pamiątek i trzech litrów wina (15 lari), obfotografowaniu okolicy ruszyliśmy dalej.

Kolejny przystanek to Ananuri – twierdza z piękną świątynią wewnątrz. Jest interesująca architektonicznie, ale jej wnętrze również robi niesamowite wrażenie. Obiekt nie jest zbyt duży, więc zwiedzanie nie zajmuje zbyt wiele czasu. Po jego opuszczeniu zaczęła się droga, która zapierała dech w piersiach – wjechaliśmy w góry.

Ta część drogi była najpiękniejsza. Pięliśmy się w górę, a widoki za szybą co chwilę się zmieniały. Wysokość gór, ich kolor, płynąca u ich stóp rzeka, niewielkie miejscowości – co chwilę coś innego. Nic, tylko rozdziawić gębę z wrażenia. Minęliśmy gruziński kurort narciarski upstrzony hotelami (gotowymi, jak i dopiero w budowie) i dotarliśmy do kolejnego ciekawego miejsca.

To pomnik przyjaźni gruzińsko-rosyjskiej. Trochę dziwnie to brzmi, bo oba narody niezbyt za sobą przepadają. Zarówno sam monument, jak i miejsce, w którym stoi, są niesamowite. Widok otaczających go gór zapiera dech, można trafić na przelatującego orła, ale też samemu polatać na paralotni (w tandemie), co uczynił nasz kolega Piotr. Trochę to trwało, więc czekając na niego raczyliśmy się zakupionym winem. U podnóża pomnika rozłożyły się stragany z jedzeniem i piciem. Tu ciekawostka – proponowano grzańca, ponieważ temperatura była zdecydowanie niższa, niż na wcześniejszym postoju. Do tego ciepłe ciuchy itp.

Po powrocie naszego latającego kolegi ruszyliśmy dalej i już bez zatrzymywania dotarliśmy do Stepancmindy. Miejscowość leży u podnóża gór, z niej widać majestatyczny Kazbek, a na jego tle monastyr Cminda Saneba. Pod sam obiekt prowadzi obecnie asfaltowa droga, więc zmieniliśmy marszrutkę na miejscową i za 10 lari od łba dojechaliśmy na miejsce. Obiekt również nie jest duży i zwiedzanie wraz z podziwianiem widoków nie zajmuje wiele czasu. Nam bonusowo przytrafił się ślub. Ponieważ w obrządku prawosławnym trochę trwa, wróciliśmy na dół i ruszyliśmy szukać jakiegoś posiłku.

Trafiliśmy na mały, niepozorny lokal o nazwie Beba Bar. Tam obsługująca go babuszka przygotowała sporą porcję chinkali – pierwsze, których spróbowaliśmy w Gruzji. Gospodyni tłumaczyła nam, że to nie jest dom chinkali, ale smakowały jak trzeba. Do nich oczywiście wypiliśmy domowe wino i po napełnieniu brzuchów ruszyliśmy na kwaterę.

Okazało się, że od knajpy jest do niej jakieś 50 metrów. Noc mieliśmy spędzić w Veranda Guest House. Pokój czteroosobowy, ale na nasze potrzeby wystarczający. Dodatkowo wspólne pomieszczenie, gdzie można było posiedzieć, zaparzyć herbaty czy przygotować posiłek, z pięknym widokiem na Kazbek przez panoramiczne okna. Do dyspozycji były też kieliszki do wina, z których oczywiście skrzętnie skorzystaliśmy napełniając je zakupionym w sklepie obok baru winem. Na górze obiektu był też taras. Wieczór umiliła nam rozmowa z mieszkającą tu również Rosjanką.

Gruzja – dzień 1

Szybki wypad do Gruzji – tuż po wylądowaniu w Kutaisi od razu wsiadamy w autobus Georgian Bus (z WiFi i ekranami w oparciach foteli) i ruszamy w kierunku stolicy – Tbilisi. Po drodze krótki przystanek na rozprostowanie nóg i ew. szybkie zakupy. Pierwsze zetknięcie z dość oryginalną architekturą.

W Tbilisi po wymianie pieniędzy czas na pierwszy posiłek – oczywiście kuchnia gruzińska, czyli chaczapuri, kupdari itp. Potem, jeszcze z plecakami, połaziliśmy trochę po mieście, wjechaliśmy kolejką na górę, gdzie oprócz ruin twierdzy Narikala stoi pomnik Matki Gruzji i skąd rozpościera się przepiękna panorama miasta. Po drodze do hotelu przystanek na wino.

W hotelu jego gospodarz przywitał nas domowym winem własnej roboty (na swoje potrzeby przerabia zaledwie 3,5 tony winogron) oraz – również swojską – czaczą, czyli po prostu bimbrem. Wino tak nam posmakowało, że zakupiliśmy butelkę i delektowaliśmy się nim podziwiając nocną panoramę miasta z tarasu hotelu Wine Hills.

Potem jeszcze wieczorny wypad na miasto, kolejne wino w knajpie z muzyką na żywo, fontanny, most Pokoju i kilka innych atrakcji.