Nowe brzmienie Lecha Janerki

Ten koncert zapamiętamy na pewno z powodu bolących nóg, po czterech godzinach stania w klubie XO pod wrocławskim multipleksem Helios. Już na wstępie publiczność została podzielona na zwykłą i VIP-ów. Ci drudzy mieli swoje krzesełka i stoliki na pięterku, reszta tłoczyła się na dole przed sceną. Sam pomysł koncertu był interesujący: różni wykonawcy grają utwory Lecha Janerki w swoich interpretacjach i stylistyce. Przerwy między ich występami wypełniały fragmenty castingu, który polskie radio Wrocław przeprowadziło kilka dni temu. Zgłaszający sie ludzie śpiewali piosenki Lecha jak umieli. Prawdę mówiąc te wypełniacze były beznadziejne. Jeśli dodać do tego wręczanie jakiegoś dyplomu na samym początku i tak spóźnionego koncertu, rozrzucanie koszulek i płyt – obraz festynu będzie pełny.
Ale bardziej istotna była muzyka. Właściwie każdy z występujących artystów był na swój sposób niezły. Rozpiętość muzycznej stylistyki  była różnorodna, czasem wręcz zaskakująca. Nam do gustu najbardziej przypadł nieznany zespół Sakra, który zagrał słynny Rower w wersji… ska! Byli rewelacyjni z dobrym wokalistą i sekcją dęciaków. Niezły był też metalowo-gotycki Hetane, funkowy Optimystic. Największą krzywdę wyrządzono wrocławskiej wokalnej rewelacji My Myself and I. Wysiadły mikrofony i zespół, wsparty potężnym głosem operowej śpiewaczki Barbary Bagińskiej, ledwo było słychać. Niezły był też nieco psychodeliczny Japoto, natomiast Oszibarack, mimo że za taką muzyką niespecjalnie przepadamy, był na swój sposób oryginalny.
Prawdziwe rewelacje to przede wszystkim  Czesław Mozil. Wystąpił z zespołem, w którego skład wchodził akordeon, saksofon kontratenorowy i… harfa! Zagrali Lolę i Jest jak w niebie. Rewelacja! Świetni byli również Lao Che i Pogodno, z bardzo urodziwą perkusistką, basistą o oryginalnym wyglądzie i nieco szalonym śpiewającym gitarzystą. Stanisław Soyka zagrał dwie piosenki akompaniując  sobie na fortepianie. Rozczarowała za to Kasia Nosowska – jedenastoosobowy zespół (który przed występem zaciął się w windzie) zagrał zaledwie Ta zabawa nie jest dla dziewczynek i tyle. Dłużej się instalowali niż grali. To zresztą był największy problem koncertu – bardzo długie przerwy między poszczególnymi wykonawcami. Ludzie nie wytrzymaywali już stania i porozkładali się na podłodze.
Na koniec pojawił się wreszcie sam Lech Janerka wraz z żoną (wiolonczela), Damianem (jak go sam przedstawił – „to ten z piosenki o rowerze”) i perkusistą. Powiedział, że niektóre wersje swoich utworów wykonane przez poprzedzających go artystów, wbiły go w ziemię i część z nich wykorzysta. Potem zagrał około godzinny koncert wypełniony utworami z wszystkich płyt, zakończony odśpiewanym wspólnie z publicznością Jezu jak się cieszę. Lechu jest w doskonałej formie, w słowach powściągliwy, ale nie brak mu poczucia humoru. Brzmi świeżo, a jego teksty cały czas są niesamowite i dające do myślenia. Ilość ich interpretacji może być dowolna.
Za plus koncertu, a właściwie klubu XO należy uznać nagłośnienie. Muzyka brzmi tam klarownie, nawet kiedy stoi się z boku sceny. Właśnie – stoi. Gdyby jeszcze można było usiąść… Cóż – starość nie radość 🙂