Po przedostatniej nocy i zjedzeniu skromnego śniadania w Tamara Guest House kierowca, który dzień wcześniej nas tu przywiózł, zabrał nas do położonej kilkanaście kilometrów od Gori miejscowości Uplisciche. Tam znajduje się archeologiczne muzeum przypominające nieco jordańską Petrę – z tym, że na dużo mniejszą skalę. Tu też znajdziemy wydrążone w skałach komnaty, pomieszczenia i tym podobne obiekty, po których można łazić. Jest też nieduża cerkiew, ale wygląda na dość współczesną. W środku sprzedawany jest religijny kicz. To miejsce zasługuje na uwagę również z powodu przepięknych widoków, jakie się z niego roztaczają na meandrującą w dolinie rzekę Kura.
Prosto stamtąd kierowca odwiózł nas na marszrutkę w kierunku Kutaisi. To również była ciekawa przygoda, ponieważ wjechaliśmy na autostradę, na której zatrzymał się i cofnął na pas awaryjny. Już po minucie zatrzymał nadjeżdżającą marszrutkę i zapytał, czy jedzie do Kutaisi i zabierze 4 osoby. Kierowca potwierdził, zapakowaliśmy więc plecaki i siebie do środka na bardzo ciasne siedzenia. Kierowca z Gori skasował nas za podróż 50 lari – pierwotnie umówionych było 40, ale dodał sobie jeszcze dychę za podwózkę do autostrady.
Nasza ostatnia podróż wewnątrz Gruzji niemiłosiernie się dłużyła, również z powodu niezbyt wygodnych warunków, jakie jej towarzyszyły. Kiedy w końcu dotarliśmy do Kutaisi na pierwszy ogień poszło poszukiwanie jakiegoś miejsca do jedzenia. Trafiliśmy na lokalną knajpę przy bazarze, gdzie menu było tylko w języku gruzińskim. Zamówiliśmy szaszłyki, chaczapuri i zupę charczo. Chcąc na tym poprzestać spotkaliśmy się ze zdziwioną miną pani obsługującej lokal i pytaniem o chinkali. Cóż było robić – zamówiliśmy też niedużą porcję tego gruzińskiego przysmaku. Po posileniu się poszliśmy na poszukiwanie hostelu – okazało się, że Barwinowi hostel pomylił się z restauracją o tej samej nazwie, do której w końcu doszliśmy. Hostel był od niej jeszcze dość sporo oddalony, więc spod restauracji wzięliśmy taksówkę, która nas tam zawiozła, początkowo nie mogąc trafić na miejsce.
Hostel Sanapiro jest przepięknie położony, ponieważ stoi nad samą rzeką. Jest tam taras, na którym można usiąść na wygodnych krzesełkach i raczyć się miejscowym winem wyprodukowanym przez właścicieli obiektu. Po krótkiej regeneracji w tym miejscu poszliśmy na ostatnią już wyprawę do miasta. Było późno, więc nie trwała długo. Trafiliśmy do fajnie położonej knajpy nad rzeką – White Bridge Restaurant, gdzie do jedzenia przygrywał pan na saksofonie. Tu wzięliśmy jedynie przystawki, bo po wcześniejszym posiłku mieliśmy już dosyć. W drodze powrotnej do hostelu zrobiliśmy ostatnie zakupy pamiątek i produktów spożywczych. Po nich trzeba było kłaść się spać, bo pobudka o 4:00 i wyjazd zamówioną taksówką na lotnisko.
Tu wszystko przebiegło bez większych problemów, choć niestety Maciek stracił ulubione nożyczki do paznokci, z którymi jeździł już od wielu lat. Kiedy zapakowaliśmy się do samolotu jedynym marzeniem było jak najszybciej zasnąć. Załoga nie męczyła pasażerów ofertą zakupową, zgasiła światła i chyba też poszła w kimę. Przed lądowaniem proponowali jedynie coś do jedzenia i picia. W miarę punktualnie wylądowaliśmy w bardzo zimnym Poznaniu, przejechaliśmy autobusem na dworzec kolejowy i pociągiem wróciliśmy do Wrocławia. Tak zakończyła się krótka wizyta w przepięknej Gruzji.