Kobieta bez cienia – Richard Strauss

Premiera w operze wrocławskiej 17.05.2009

Plakat_Kobieta bez cienia

Po wielu godzinach prób w ubiegłym i poprzednich tygodniach wreszcie nadszedł dzień premiery. W sobotni wieczór podekscytowani młodzi chórzyści stawili się w operze. Nie mieliśmy okazji zobaczyć pierwszego spektaklu (ani nawet próby generalnej, na którą nie wpuszczono rodziców), więc postanowiłem wybrać się na spektakl niedzielny. Jak się okazało, bilet można było kupić bez najmniejszego problemu, a liczba pustych miejsc na sali świadczyła albo o zbyt wysokiej cenie biletów na przedstawienia premierowe, albo o małym zainteresowaniu melomanów dziełem Richarda Straussa. A była to polska prapremiera!

Ponieważ nie jestem specjalistą i nie mogę fachowo opisać niuansów wykonania, spróbuję przedstawić swoje zeń wrażenia. Już na początku zaskakujący był fakt rozmieszczenia części instrumentalistów orkiestry w bocznych balkonach – jeden zajęły klasyczne instrumenty perkusyjne, drugi – rzadko spotykane – również perkusyjne klawiszowe celesty. Całości dopełniały dwie harfy umieszczone po lewej stronie orkiestronu. Brzmienie tak rozbudowanej orkiestry było potężne i niesamowite – w momentach kulminacyjnych miało się wrażenie rozpętanej nad głowami olbrzymiej nawałnicy, która po wybrzmieniu potrafiła przejść w delikatne piano. Muzyka dzieła Straussa kiedy nie towarzyszyła śpiewakom, była niesamowitym tłem dla wyobrażenia sobie akcji dziejącej się pomiędzy poszczególnymi scenami. Wypełniała ona czas, w którym za półprzezroczystym ekranem uwijała się ekipa zmieniająca scenografię. I tu duże brawa – w ciągu niezwykle krótkiego czasu pałac Cesarzowej otoczony lustrami zmieniał się w chatę biednego Baraka farbiarza (i na odwrót). W czasie trwania spektaklu zmian tych było naprawdę sporo. Doskonale (jak już można się było przyzwyczaić oglądając spektakle we wrocławskiej operze) rozegrano oświetlenie oraz projekcje rzucane na olbrzymie ściany dekoracji. Reżyser światła po mistrzowsku potrafi wykorzystać nowoczesne oświetlenie zainstalowane w operze, pozwalające czynić niemalże cuda wyczarowując imponujące efekty rysowane reflektorami i rzutnikami.

Kobieta bez cienia to właściwie baśń, w której – jak to w baśniach bywa – ktoś tęskni za czymś, czego nie ma. Tu w zasadzie nie tęskni, bo Cesarzowa nie mając cienia spowoduje zamianę swojego męża, Cesarza, w kamień. Na przeciwnym biegunie, w świecie realnym, żyje ubogi rzemieślnik Barak ze swoją żoną i trójką dziwacznych braci (bezokim, bezrękim i garbatym – kolejne brawa za znakomitą charakteryzację). Żona nie jest osobą spolegliwą, ciągle kłóci się ze swoim spokojnym mężem pragnącym potomstwa. Grube słowa padają nader gęsto. Ze świata nierealnego przybywa do niej Cesarzowa wraz ze swoją demoniczną mamką, która mamiąc ją czarami (wspaniała scena z błyskawicznie przeobrażoną z odzianej w łachmany żoną Baraka w królową) w zamian chce jej cień dla Cesarzowej. Akcja nieco się gmatwa i nie wszystko jest klarownie przedstawione – dzieło Straussa przepełnia symbolika i jego interpretacje mogą być przeróżne, zwłaszcza że wymieszane są tu świat duchów i realny. Pojawia się jeszcze ojciec Cesarzowej – Keikobad – władca świata duchów wraz ze swoją armią. Najważniejsze, że wszystko dobrze się kończy – Cesarzowa ma cień, a żona Baraka będzie mieć dzieci (jak można było zobaczyć w ostatnim akcie – całkiem sporo).
Wokalnie największe wrażenie wywarły na mnie pary głównych bohaterów. Cesarzowa, odtwarzana przez Annę Lichorowicz, powaliła  swoim gigantycznie brzmiącym, mocnym sopranem. W niektórych dosyć trudnych partiach jej głos brzmiał wspaniale i miało się chwilami wrażenie, że pani Anna doszła już do kresu możliwości, po czym jej śpiew stawał się jeszcze mocniejszy. Dorównywała jej, również sopranem, Aleksandra Lemiszka jako demoniczna, czarna postać intrygantki, opiekunki Cesarzowej. Trzecia ze znakomitych pań na scenie to żona Baraka, w której rolę wcieliła się Magdalena Barylak (znana mi wcześniej z postaci Ewy zagranej w Raju utraconym). I wreszcie sam Barak farbiarz, w niedzielnym przedstawieniu odtwarzany przez Bogusława Szynalskiego, z jego łagodnym, bardzo przyjemnym dla ucha barytonem. Również aktorsko śpiewacy poradzili sobie świetnie.

A co ze wspomnianym na wstępie chórem dzieci? To była pierwsza tak duża rola (a właściwie role) chóru prowadzonego przez przesympatycznego Bassema Akiki. Pierwszy raz można usłyszeć ich pod koniec pierwszego aktu jako skomlące pod drzwiami Baraka dzieci ulicy (partia chóru wykonana na pięć głosów!). Na początku aktu drugiego wpadają do domu farbiarza i będąc ulicznymi biedakami rzucają się na kosz z cukierkami. W trzecim akcie natomiast przeobrażają się w nienarodzone dzieci, ubrane w obcisłe, niebieskie kombinezony i maski (jak same mówią „mumie”). W końcu zostają przyozdobione szarfami, a Barak z żoną zrzucają im maski. Po zakończeniu spektaklu dzieciaki są pierwszymi oklaskiwanymi artystami i sądząc po minach bardzo im to odpowiada.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o dwóch rzeczach – przepięknych strojach wszystkich bohaterów – szczególnie oryginalna jest armia Keikobada przypominająca strojami bohaterów oper Wagnera, a także postać sokoła w wielobarwnym upierzeniu. Druga to przepiękna partia solowa wiolonczeli w drugim akcie. Brzmi niesamowicie w kontraście z potężnie i groźnie grzmiącą orkiestrą.

Należy uznać, że Kobieta bez cienia to kolejne udane przedsięwzięcie dyrektor wrocławskiej opery Ewy Michnik, choć opinie recenzentów są podzielone. Gratulacje i czekamy na następne – przedstawienia oczywiście!

Ciekawy artykuł na temat opery Kobieta bez cienia